Chyba najciekawsza oferta w klasycznym popie ostatnich miesięcy – przebojowa, dobrze zaśpiewana i zaskakująco świeża.
Szwedzka gwiazda na niniejszą płytę kazała czekać aż osiem lat (po drodze współpracowała m.in. z Röyksopp i nagrywała z supergrupą La Bagatelle Magique), podczas których w jej buty bezceremonialnie wlazły Taylor Swift i Lorde, tym bardziej więc oczekiwania co do „Honey” były wysokie.
Album rzeczywiście jest świetny, choć bardziej stonowany od jej wcześniejszych dokonań, w utworach są lekkość i przestrzeń. Może czegoś tak lekkiego i melancholijnego – Robyn, jak w starej piosence Ultravox, tańczy ze łzami w oczach – trzeba nam w ciężkich dla świata czasach? Sama artystka parę lat walczyła z depresją, do muzyki podchodzi teraz na zasadzie: chcę z tego mieć przyjemność. Gorące emocje w słowach łączy z chłodem w wykonaniu. Np. w świetnym „Human Being” do zimnego podkładu wokalistka tłumaczy zniekształconym głosem, że jest człowiekiem. Jedno słowo i prosty, spogłosowany rytm zamienia się w uszach słuchacza w bicie serca.
Robyn uwielbia automatyczny puls i klasyczne, oderwane od jakichkolwiek epok syntezatory, czasem dorzuca do nich fałszywe smyczki czy rytm bossa novy. Krytyk „Guardiana” uważa, że smutek w tych utworach bierze się nie tylko z tekstów i melodii, ale też „sposobu używania dźwiękowej palety popu” – krótkie partie instrumentów bywają rozrzucone pozornie bezładnie. Utracone poczucie bezpieczeństwa i przeświadczenie Robyn, że świat też stał się niestabilny, mają odzwierciedlenie w piosenkach. Śpiewa, że nigdy więcej się nie zakocha, prosi o wybaczenie, o to, żeby jej nie opuszczać. Takie ludzkie, najtrudniejsze emocje w piosenkach do tańca sprawdzają się najlepiej.
Tekst ukazał się 2/11/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji