Film „One More Time, With Feeling” był pokazywany w kinach tylko jednego dnia – w czwartek 8 września. Dzień przed premierą płyty „Skeleton Tree” poznałem piosenki, zobaczyłem czarno-biały dokument i Cave’a radzącego sobie po śmierci syna.
„Skeleton Tree” to pierwsza płyta od świetnej „Push The Sky Away” z 2013 roku i szesnasta ogółem w karierze The Bad Seeds. Osiem piosenek, 39 minut, dużo syntezatorów – Warren Ellis w niemal każdym utworze gra na microkorgu – i występ duńskiej sopranistki Else Torp w szczególnie delikatnym „Distant Sky”. To trochę kołysanka, a trochę kościelna pieśń. Cały album jest wyciszony; rockowa, wściekła energia Cave’a i Ellisa, jego najbliższego współpracownika, została na dwóch płytach zawieszonego obecnie zespołu Grinderman. Zniknęły też westernowe, pustynne odcienie ich piosenek kojarzące się z muzyką, którą napisali do filmów „Gangster” czy „Zabójstwo Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”.
Reżyserem tego ostatniego filmu był Andrew Dominik, rodak Cave’a i Ellisa – Australijczyk. Teraz Dominik ustalił z Cave’em, że udokumentuje powstawanie jego płyty czy raczej stworzy czarno-biały film w 3D będący ilustracją piosenek. Tak właśnie, w ciągu 10 dni, powstał film „One More Time, With Feeling”. Okoliczności sprawiły jednak, że oprócz muzyki zawiera on sporo wypowiedzi. Latem zeszłego roku zmarł bowiem syn Cave’a Arthur, który spadł z klifu w okolicy Brighton, gdzie muzyk mieszka z rodziną od 2004 roku. Dlatego w filmie dużo jest Susie Bick, żony Cave’a, widać także Earla, bliźniaka Arthura. Sporo opowiada sam Cave, niestety mało mówi Ellis. Dominik jest, swoją drogą, szwagrem Cave’a – żona filmowca to była dziewczyna muzyka.
Czarno-biały obraz może drażnić, ale z czasem opowieść okazuje się na tyle ciekawa, że pierwsze wrażenie się zaciera. Podobnie jest z manierą Dominika, by eksponować ekipę filmową jako ludzi, którzy nie do końca wiedzą, czego chcą, którym co rusz coś się nie udaje, którzy trochę drażnią muzyków i ich otoczenie. Jednocześnie widać, że filmowcy przybywają w takim momencie, że dostają szczególny kredyt zaufania. Ktoś liczy na to, że obecność kamer będzie trzymała zespół w ryzach, a rozmowy z reżyserem pozwolą pozbyć się złej krwi i przy nagraniach zająć się już samą muzyką. Za walor filmu uważam to, że piosenki – cudowne, proste, ważne piosenki z ciemnymi tekstami – są w nim pokazane w całości.
Sama płyta jest bardzo cicha, skupiona, niemal pozbawiona rocka, czyli bujania. Raz po raz tworzy wielkie napięcie. Nawet w „Magneto”, z którego można się uczyć wymowy: „I love, you love, I laugh, you laugh, I move, you move, and one more time, with feeling”, mówi Cave z ironią, której na tym albumie tak mało. Bardzo podoba mi się „I Need You”, które brzmi jak akustyczna triphopowa kołysanka, kojarzy mi się z wczesnymi, delikatnymi jeszcze utworami Massive Attack (gdy narkotyki nie były tak twarde). Dla mnie to piosenka tak ważna i otwarta jak „Ślady” Fisza i Emade, w których śpiewała Justyna Święs. Tam Fisz śpiewał „wszyscy jesteśmy nadzy, kiedy z nieba na nas patrzy”, tu Cave mówi o tym, że „nothing really matters when the one you love is gone”.
Podobnie wstrząsające jest wspomniane na początku „Distant Sky”, gdzie Warren Ellis daje popis przywodzący na myśl jego stare nagrania z Dirty Three – a jest to wstrząsające ze względu na gładkość, delikatność. To już bardzo daleko od krwawej, drastycznej estetyki, której Cave hołdował przez całe dekady. Widać to nawet w chórkach, dawniej zadziornych, nawet kabaretowych („Do You Love Me”), teraz stonowanych, często na jednym dźwięku, dwóch. Wspólne śpiewanie jako lek na lęk, szczepionka przeciw złym, samotnym myślom.
Lubię nową, niewygładzoną estetykę Cave’a. Ta płyta, ze względu na śmierć Arthura, nie została do końca wycyzelowana i tak jest dobrze. Dzięki temu jest bardziej bezpośrednia. Cave wspomina w filmie, że się starzeje („Skąd wzięły się te worki pod oczami”; „Mój głos jest słaby, powinienem był więcej ćwiczyć przed nagraniami”). To, że może nie do końca zapanował nad swoim głosem, a zwłaszcza wizerunkiem, jest składnikiem tego żywiołowego i cennego niedopracowania.
Utworom – w przeciwieństwie do poprzedniego albumu „Push The Sky Away” – brakuje dramaturgii. „Brakuje” to złe słowo. Zmianą w stosunku do poprzedniej płyty jest to, że piosenki sprawiają wrażenie, jakby stały w miejscu. Tak powinno być – gdy ktoś umiera, świat staje w miejscu. Na poprzedniej płycie one rosły, były w nich kulminacje, eksplozje, pioruny i słońce po deszczu. Na nowej często poziom energii jest ten sam na początku, w środku i na końcu. Ellis, współautor muzyki, przygotował naprawdę sporo miejsca dla głosu Cave’a i dla rozmawiającej z nim ciszy.
Bo to jest płyta o nieobecności. W filmie Cave nie bardzo chce gadać o tekstach, wycofuje się, by dać miejsce pytającemu go Dominikowi, kluczy. Jest kilka najbardziej dla mnie przejmujących momentów, gdy się zacina. Szukając odpowiedzi, wpada na coś, czego nie chciałby mówić, wie o tym, ale nie rezygnuje z tej myśli, przez chwilę jest zupełnie nieobecny, by podjąć rozmowę za pięć czy piętnaście sekund. Ważna jest jego opowieść o tym, że piosenki bywają prorocze – chodzi o to, że teksty na „Skeleton Tree” powstały jeszcze przed śmiercią Arthura (nie wiemy, czy na pewno nic się nie zmieniło po niej). Artysta ma na myśli przede wszystkim „Jesus Alone”, w którym śpiewa: „You fell from the sky/ crash landed in a field/ near the river Adur” (Adur to rzeka w pobliżu Brighton, nazwa uderzająco podobna do imienia zmarłego syna Cave’a).
Zarówno słowa, jak i muzyka obficie wykorzystują powtórzenie, pętlę. Cave’owi zdarza się niczym przez sen powtarzać jakąś frazę, np. tę o telefonie, który już nie zadzwoni („Girl In Amber”), czy tytułowe słowa w „I Need You”. Z kolei w „Jesus Alone” powtarza się: „With my voice I am calling you”, wezwanie do tego bohatera, który spadł z nieba i rozbił się w pobliżu rzeki Adur. Ta płyta-lament porusza uniwersalne tematy: tęsknotę, żałobę, lęk przed opuszczeniem. Piosenki mają siłę niezależnie od tego, czy ktoś zechce wiązać je bezpośrednio ze śmiercią Arthura. To nie słowa, ale wykonanie, również muzyki, są dla niego hołdem.
Próżne nawoływanie stanowi klamrę albumu. Gdy na koniec, w zupełnie już sielankowym „Skeleton Tree” Cave śpiewa o tym, że „I called out but the echo comes back in/ and nothing is for free”, takim pogodzonym tonem, to trochę się gubię. Dopiero na koniec, gdy treścią wołania staje się to „że nic nie jest za darmo”, przychodzi powtórzenie „and it’s alright now”.
To niedopowiedzenie – z czym właściwie godzi się podmiot utworu? – ma wyjaśnienie w filmie Dominika. Cave mówi tam co najmniej trzy istotne rzeczy. Jedna to ta, że postanowili razem z Susie być szczęśliwi. Druga – że cierpienie, bolesne wydarzenie nie pomaga tworzyć, nie „staje się tematem”, lecz jest niszczące, burzące dla twórczości. A trzecia – że warto dbać o wygląd włosów, które zawsze doceni przyjaciel taki jak Warren Ellis.
W jednej z anglosaskich recenzji przeczytałem, że to będzie płyta, za którą Cave będzie pamiętany. Bardzo chciałbym, żeby tak się stało. To zbiór mocnych, przejmujących piosenek, jedna po drugiej. Żadnej wcześniejszej płyty nie uważam za lepszą od „Skeleton Tree”. A włosy Nicka Cave’a rzeczywiście nigdy nie wyglądały tak dobrze.