Prominenci łódzkiego podziemia w nowej konfiguracji, z wybitną rolą Marcina Pryta, jak wskazuje nazwa. Mocna, bucząca, szumiąca muzyka. Przesterowana, męcząca, raczej tępa i ostra – znakomicie nadaje się do wywoływania bólu głowy.
Mając już ból głowy, należy zabrać się do tekstów – i spróbować przebić się nimi przez rzeczywistość bezduszną i milczącą, bezsensowną i bezsenną.
Do Pryta mam stosunek „kocham pana, panie Sułku”. Uważam, że to najbardziej utalentowany autor tekstów w Polsce, jedna z najcenniejszych postaci polskiej kultury (popkultury, antykultury, krwawej walki o ocalenie odrębności...) w ogóle. Mnogość jego działań w ostatnim czasie cieszy, ale także budzi obawy o jakość. Jak długo, jak często można tak głęboko grzebać w osobowości jednego faceta? Czy jego wnętrze już teraz nie jest podobne kopalniom roponośnego piasku w Albercie? Apokaliptyczne puste przestrzenie, w których ogromne, kilkudziesięciometrowe koparki ryją przez całą dobę. Śniony przez pisarzy, reżyserów, malarzy sen o samozagładzie planety, zmechanizowanym, metodycznym, nieustannym obracaniu noża w sercu ziemi.
Nazwa – nazwisko. Trup, tryper, trip. Tytuł – likwidacja pacjentów łódzkiego szpitala psychiatrycznego przez Niemców w czasie II wojny, przez kilkadziesiąt lat zepchnięta w niepamięć. Oprócz lidera występują Tuta z Agressivy 69, Wandachowicz z Cool Kids Of Death (ale na syntetycznych bębnach) oraz Paweł Cieślak, producent zeszłorocznej płyty 19 Wiosen „Pożegnanie ze światem”, wchłonięty już przez ten zespół. Brakuje tylko kogoś z Moskwy, ale na szczęście jest płyta Ruty „Gore”. Tryp to nie jest R.U.T.A., nie jest 19 Wiosen ani NOT.
Pryt pisze świetnie jak dawniej, jak zawsze. Poetycko: „Mój statek ma w sobie takie pokłady gówna / że niedługo zatonie / chciałbym znaleźć taką siłę, by go dźwignąć z fal / i przenieść na pustynię” („Nikogo”). Jeszcze bardziej poetycko: „Nikt nie ma takiej fortuny / żeby zbudować drogę / która prowadzi donikąd / nikomu by się nie chciało / sypać gwoździe pod koła / po to żeby dojechać nigdzie” („Droga donikąd”). I strasznie, jak tylko on umie: „Czerwona amazonka płynie fugą w łazience / i przy drzwiach wpada do Martwego Morza” („Wyjście”).
Znów i znów wraca temat relacjonowania, opowiadania („Uwaga! Człowiek”, „Frustrat”), odnoszący się – o ile rozumiem – nie tylko do działania mediów, ale też do komunikacji międzyludzkiej czy raczej jej niemożności. Nie ma słuchacza dla własnej prawdy pojedynczego człowieka, a gdy słuchacz jest, człowiek nie ma wątpliwości, że nie może mówić, jeśli nie chce oszukiwać. I tak nie da się powiedzieć nic. Nawet nie o sobie, o świecie po prostu – a zatem także o oczach, którymi na ten świat patrzymy. „Bardzo chciałem mu powiedzieć jak naprawdę uważam / że ten kierunek prowadzi tylko nad skraj przepaści / że to ślepa ulica z zabarykadowanym objazdem / a każda idea to katalog wyciągnięty z paczkomatu gdzie wraz z kosmetykami jest wiązana sprzedaż zestawów tortur, rozstrzeliwań, ekshumacji i kolejnych grobów” („Uwaga! Człowiek!”).
Przy pisaniu Pryt wchodzi w swoje obsesje tak mocno, jak tylko można. Czterdziestoletni facet ocalony kilka lat temu dla muzyki dzięki wydanej przez „Lampę” składance starych nagrań 19 Wiosen teraz regularnie wyciska z siebie nowe produkcje. Nikt nie mówi tak jak on i nikt nie mówi tego co on – ostatnio w wywiadzie dla popupmusic.pl. „Równoleżniki i południki na zardzewiałym globusie to wiedzą / Ludzie? Są nikim w gromadzie / a i sam na sam trudno spotkać świadomość” („Uwaga! Człowiek!”). Wywiad zrobiło dwóch chłopców.
W podkładzie nie ma rewolucji. 19 Wiosen polega na twórczym połączeniu barokowych klawiszy Fagota z również barokowymi tekstami Marcina Pryta, wszystko w (coraz bardziej z każdą płytą) punkowym anturażu. Tamto jest niepowtarzalne. Nowy psycho-Pryt to trochę inne dekoracje, inna rozmowa, ale muzycznie nie dużo bardziej szokująca. Estetycznie to wciąż buczący hałas, o wiele bardziej syntetyczny, nawet bardziej desperacki. Oczywiście Tryp to muzyka intensywna, bitowa, grzmiąca, groźna. Melodia też jednak się liczy, są świetne piosenkowe momenty („Droga donikąd”, „VIP”), są twarde, nieznośne walce („Czołg”, „Druga strona”), są wolne, precyzyjne rocksteady („Nasturcja i gestapo”, „Wędrówka ludów”), rytm podawania i wbijania gwoździ. I jest symfonia na koniec.
Fizyczny nośnik „Kochanówki” jest największym cudem, jaki udało mi się dorwać w tym roku. Piękne, ascentyczne, zimne, intensywne wydanie. Lakierowane tekturowe pudełko, gruba książeczka, solidny opis akcji w szpitalu Kochanówka, wszystko „zrobione” ze znaku ślepej ulicy. Ta płyta to przedmiot niezbędny współczesnemu człowiekowi do walki z monolitem życia, do przedzierania się przez nie – dzisiejszy odpowiednik obola. Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości co do tego, czy potrzebuje takiego biletu, to całość płyty do sprawdzenia na myspace (link niżej).
myspace, kosmopolitania, Pryt o każdej piosence, jeszcze jeden bardzo dobry i objaśniający wywiad