W Warszawie mignęła w styczniu dość kultowa impreza – Wieczór Twórczości Żenującej „Zacieralia”. Co roku garnek na głowie uprawnia do tańszego wstępu. Jednak Spięty nawet z durszlakiem na czerepie na taryfę ulgową raczej nie może liczyć, bo sprawa jest poważna. W Polsce solowe debiuty gwiazd – Kazik, Nosowska – powodują trzęsienia ziemi i również po „chłopcu od powstania” spodziewano się wiele.
Spięty po piosenkach pogańskich, powstańczych i boskich zanosi teraz morskie. W porównaniu z ostatnim nagraniem Lao Che „Antyszanty” są minimalistyczne. Gra mało instrumentów – niektórym utworom poza głosem męskim wystarcza gitara/banjo i cokolwiek do podawania rytmu („Kalikimaka”). Na ” Gospel” spontaniczność i radość grania została utopiona w bizantyjskich aranżacjach, muzycy chyba poprawiali nagranie, dokładali ścieżki do upadłego. „Antyszanty” nie dostały szansy, żeby w ten sposób upaść.
Na solowym debiucie Spiętego skromne, akustyczne piosenki dzielą się miejscem z również nieskomplikowanymi, elektronicznymi, hałaśliwymi podkładami. To dzieli się na coś w rodzaju jasnych, leniwych, akustycznych melodii mórz południowych („Opuszczone porty”, „Bajka o śmierci”, „Szkoda”) i ciemnych, intensywnych, dudniących elektroniką pieśni zimnych głębin północy („Ma czar karma”, „Trafiony-zatopiony”, „Dworujże”), a im dalej, tym poważniej. Kolor ciepły, kolor zimny. W obu opcjach warstwa muzyczna niewiele ma wspólnego z szantami (i całe szczęście), ale też nie odwołuje się do „Gospel”. Nie wszystko jest dobre, zdarzają się piosenki nijakie, ale ogółem zaskoczenie in plus. Jeszcze lepsze wrażenie robią teksty, głównie te nawiązujące do szant. Poza takimi jest jeszcze „Nie wszystko zostało napisane”, które ucieka temu podziałowi muzycznemu i też tekstowo nie gra w marynarza. Niepokojąca kołysanka o pisaniu – w pierwszej osobie i czasie przyszłym. Jak pierwszy kawałek pierwszego hiphopowego składu na osiedlu. Urocze.
No ale do sedna. Język ludzi morza jest w ujęciu Spiętego domem zdrobnień, sprośności i zapomnianych słów typu: tarabanić się, klawy, połowica, kulas, pyrgnąć, kolebać, smyk. Zabawa w fajne słowa to nic nowego, ale szacunek budzi wdzięk i brawura, z jaką Spięty szermuje kawałkami w rodzaju: „zmierz świat tedy wzwód i wszerz” albo: „odpływamy, często się odurzamy / wyziewy ze słoja po parowach żachamy”. A nawet: „a był raz kapitan, się silił na dydaktykę / jak pizdnął w molo, nabrał wody i spalił elektrykę”. W buzi pana z durszlakiem na głowie nowego (starego?), pięknego i czułego sensu nabierają takie słowa jak: pizda, cipka, dziwka, cycuszki, kupa, fiut, chujowy, sikać, szczać, ciupciać, napierdalać, ciota. A na wierzchu i tak Bozia! Dla mnie „Antyszanty” to tekstowo coś na kształt pomnika dla wieku szczenięcego – gdy najważniejsze w formacji przyszłego życiowego żeglarza jest podglądanie dużej blondyny, poznawanie nowych przekleństw i chłopackie przechwałki. To się na tej płycie najlepiej sprawdza i przede wszystkim ten aspekt „Antyszant” warto zgłębić jako świeży i wiarygodny.
Napisawszy to wszystko... Parafrazując jednego egzaltowanego recenzenta: na którymkolwiek poziomie byście to interpretowali, o tej płycie najwięcej mówi fragment: „nie ma to jak gorąca cipka i jeden głębszy” oraz nieunikniony rym: majtki – majtki. Gościu dał radę spuścić z bosko-narodowego diapazonu, brawka, i mimo że wciąż uwielbia moralizować, to stać go też na ironię. Jak na kogoś, kto rok wcześniej chwalił się nudziarstwami typu „Zbawiciel Diesel” („motor zapuści / migacz wypuści / a juści” itd.), jest postęp.
Tekst pochodzi z miesięcznika „Lampa”, nr 1–2/2010
Pingback:Lao Che – Prąd stały / prąd zmienny – Ktoś Ruszał Moje Płyty