Sharon Van Etten grała kiedyś w Warszawie przed The National (pamiętam przez mgłę), a Aaron Dessner to producent jej nagrań. To pewnie też pomogło jej się przebić. Siedzi Van Etten w Nowym Jorku, zbiera pochwały od znanych i lubianych. Czegoś ważnego też chyba się od nich uczy, bo na obecnym etapie jest doskonała.
Coś się nie może doczekać dziewczyna z okładki, aż dojedzie na miejsce. Wychyla się przez okno samochodu, wiatr rozwiewa włosy. Patrzę na zdjęcie i wydaje mi się, że ona może właśnie nie chce dojechać. Nie będzie można wystawiać głowy za okno, pęd powietrza ucichnie. Nie wiadomo w końcu, źle jej w samochodzie, w drodze, czy dobrze.
„Are We There” zbiera świetne oceny w opiniotwórczych i wściekle polujących na oryginalność portalach. Mimo to jest płytą przystępną, przebojową i „słuchającą” się. Sharon Van Etten uniknęła takiego nagromadzenia wybitnych gości jak na poprzedniej płycie, a zamiast tego użyła m.in. „instrumentów, na których grali John Lennon i Patti Smith”. Jest to kompletnie nieistotne. Ten album jest tak dobry, że każe jeszcze raz, uważnie przesłuchać całą dyskografię Van Etten.
Na tej najnowszej płycie moja rówieśnica, rocznik 81, opowiada o związku (w XXI wieku nie mówi się już o miłości). Czegoś się chce, tego nie ma tak prędko, a wszystko inne odjeżdża podczas starań o to coś jedno. Nie powiedziałbym, że mowa o rozpaczy. Mowa o jakimś ukojeniu, uspokojeniu, opanowaniu chorobliwych reakcji. Z „Are We There” jakoś tam przechodzi człowiek przez coś, lżej. Jako bardzo sentymentalna osoba mogę szczerze napisać, że nie jest to rzecz tak wstrząsająca jak ostatni album Laury Marling. Bardzo dobra, ale inna, bardziej wycofana, dotycząca pamięci i jej sztuczek, polegająca na jakimś tam ostatecznie uporaniu się z tym, co boli; mimo że to uporanie nie oznacza zniknięcia bólu. Zostawię może grząski temat tego, jak rozumiem Van Etten.
To bardzo kompozytorska płyta, „duża”, wspaniale wymyślona i zagrana – w sam raz tak, żeby na pierwszym planie zawsze był głos podpisanej pod albumem artystki. Ciarki przechodzą, kiedy w długim, głośnym „Your Love Is Killing Me” doskonałe werble przegryzają się z delikatną gitarą, potem prostymi akordami fortepianu, a Van Etten śpiewa mocno, wyraźnie, z dumą: „Break my legs, so I won’t walk to you/ cut my tongue, so I can’t talk to you”. Ostro jest, ale elegancko. Na posłuchaniu tego nikt jeszcze nie stracił. Ktoś napisał, że to z ligi „Benji” Kozelka. Nie protestuję.
Ładnie napisane. Dzięki za fajny, „klasyczny” tekst.