Piątek. Odpoczywam w domu po pracy, słucham zeszłorocznej płyty Wilhelma Brasa, pięknie brzmi i pięknie wygląda, przeglądam artykuły, na które nie było czasu w ciągu dnia. Myślę o pisaniu, o pracy i o reporterce.
Bo teraz pracuję głównie w ciągu dnia. Czyli jak co tydzień premiery płyt u Chacińskiego, do tego Krause o zdrowiu psychicznym w hiphopowych tekstach, Elizabeth Strout przepytana przez Nogasia... Zaraz wjedzie książka. Wypiłem herbatę – na taką mówi się gorzka, przeciągnąłem ją o dobre 20 minut – zjadłem sushi kupione w przecenie w kawiarni Agory, może otworzę piwo. To sushi i hipotetyczne piwo przypomniały mi kilka pudełek innego sushi, które dostaliśmy za bodaj dziesięć złotych pod koniec lata, nocą na Ząbkowskiej, od faceta zbierającego na piwo, nie pierwsze. Wracaliśmy z koncertu zespołu Kobiety w wersji dwuosobowej, znajomi – nie jacyś bliscy, ale naprawdę świetni – zbierali się zaraz do szpitala rodzić. Plotkowaliśmy o Podlasiu, rodzinach i takich tam. Tych znajomych spotkaliśmy na spacerze w lesie w ostatnią sobotę, toczyli wózek przez gruby, świeży śnieg. Słońce już zachodziło, było po szesnastej. Las na tę wyprawę poleciła mi nowa koleżanka z Podlasia. Las nie był na Podlasiu.
Mam teraz trochę nowych znajomych. Dopiero jak zobaczyłem tę datę, 1 lutego, zdałem sobie sprawę, że nowi znajomi mogą się brać na przykład z nowej pracy. Od miesiąca nie pracuję w „Gazecie Wyborczej”, gdzie spędziłem 16 lat. Trudno powiedzieć, że było jakiekolwiek pożegnanie, zresztą nie chciałem tego. Najcenniejsze (chyba) lata spędziłem na oddawaniu swojego serca, mózgu i duszy – a są to pierwszej klasy narządy – na wszystkie sposoby, których ode mnie chciano. Dziękuję za to dzisiaj sam sobie. Był czas, że czułem się tam bardzo dobrze i czułem się potrzebny. Poznałem dziesiątki, może setki dobrych, zaangażowanych fachowców. Spotkałem przyjaciół. Czułem się tam źle i dręczyłem się głupotami, i wtedy ci przyjaciele byli ze mną. Nadal mam blisko do redakcji, oddycham, poznaję nowe osoby, czuję się potrzebny, jest zupełnie inaczej. Dobrze zgadłem, że ta zmiana to nie będzie koniec. Nie mój, w każdym razie.
Nie żałuję tego, że zostawiłem poprzednią robotę. A jeśli chodzi o oddawanie siebie pracy – dzisiaj umarła Bożka Aksamit, reporterka „Wyborczej” i nie tylko. Nie znałem jej na tyle dobrze, żeby spędzać z nią czas, ale wiem, że była dobrym człowiekiem, uważnym i wesołym. Chciałbym, żeby była pamiętana, bo pisała teksty, które coś zmieniały. Ludzie się po nich odzywali, pisali, działali, ruszała się prokuratura i sąd. Ostatnio napisała reportaż o księdzu Jankowskim oraz tekst o gwałtach małżeńskich, parę lat temu współtworzyła reporterską serię o Zatoce Sztuki w Sopocie i o tym, co działo się z wabionymi tam nastolatkami. Tych tekstów było mnóstwo. Starała się w nich wypowiedzieć krzywdy tych, którzy nie mają głosu.
Mamy różne zajęcia, nie wszystkie widać, wielu czuje, że na nic nie ma wpływu. Często zwyczajnie próbujemy tylko przetrwać, to też zjada masę energii. Mam teraz plan minimum, którym chcę się tu podzielić: starajmy się, żeby nasza praca nie była daremnym znojem. Szukajmy dobrych wzorów.