Menu Zamknij

Mój rok z muzyką, czyli (pre) najlepsze płyty roku 2019

Jak to szło – o muzyce/filmie/czymkolwiek pisać w spo­sób oso­bi­sty? Włączać wła­sne doświad­cze­nie, wła­sną per­spek­ty­wę w opis pły­ty czy kon­cer­tu? Spróbujmy.

Ten rok był inny niż poprzed­nie. Przede wszyst­kim znik­nę­ła zewnętrz­na potrze­ba, żeby nadą­żać za muzy­ką. Przez ostat­nie kil­ka lat zdą­ży­łem zapo­mnieć, jak to jest nie pra­co­wać w dzia­le kul­tu­ry ogól­no­pol­skie­go dzien­ni­ka. Teraz sam sta­ra­łem się zmniej­szyć sobie pre­sję, ostroż­niej daw­ko­wać muzy­kę. To się nie uda­wa­ło. Powód moich sta­rań był taki, że źle się czu­łem z pisa­niem (i chy­ba nadal tak jest), mia­łem wra­że­nie, że robię to nie dla sie­bie, tyl­ko żeby „poka­zać”, sie­dział w tym rodzaj żalu. Poza tym – albo przez to – nie czu­łem, że jest sens cokol­wiek pisać. Wszystko mi się wyda­wa­ło pomniej­szo­ne: mało słu­cha­czy, mało dobrych nowych zespo­łów, coraz słab­sze wytwór­nie, coraz mniej dobrych tek­stów, festi­wa­li, kon­cer­tów. Mały zasięg dobrych rze­czy. Krótko mówiąc, nie wie­dzia­łem, dla kogo mam się sta­rać, a dla sie­bie same­go nie umiałem.

Kalkulowałem, że jeśli ogra­ni­czę pisa­nie, jeśli posta­ram się przez pewien czas nie robić nic na siłę, jeśli będę cho­dził tyl­ko na naj­bar­dziej nie­zbęd­ne kon­cer­ty i tak dalej – no to w koń­cu spra­wa się odblo­ku­je. Fusy się wypłu­czą i jak nowo­ro­dek z różo­wym tył­kiem i świe­żą ener­gią przy­stą­pię zno­wu do cie­sze­nia się muzy­ką i pisa­nia o niej. Tak się (na razie) nie sta­ło. Wolałem paść w domu na wznak, cho­ry, niż iść na pre­mie­rę Enchanted Hunters z Cudownymi Latami. Tak, to ja, oto moje oso­bi­ste doświad­cze­nie, jestem cho­ry od mie­sią­ca. Piszę o tym dla­te­go, że to jest tło moje­go pod­su­mo­wa­nia. Jest mnó­stwo płyt, któ­re wciąż tkwią na mojej liście „do porząd­ne­go prze­słu­cha­nia”. Trochę czu­ję się win­ny, ale bez prze­sa­dy. Nie muszę. Co na mnie zro­bi­ło w tym roku naj­więk­sze wra­że­nie, chy­ba nie umiał­bym teraz powiedzieć.

Na przy­kład nie prze­słu­cha­łem dokład­nie „Ghosteen” Cave’a. Raz czy dwa razy to spraw­dzi­łem. Doszedłem do wnio­sku, że zasłu­gu­je na bar­dziej uro­czy­ste potrak­to­wa­nie. Dlaczego odkła­da­łem cią­gle na póź­niej? Nie wiem. Ale pisa­nie teraz, że ta pły­ta zro­bi­ła mi rok, było­by kłamstwem.

Słuchałem w kół­ko „Dobrych duchów” Piernikowskiego z Kachą Kowalczyk, ale cała pły­ta aż tak mi nie weszła, oka­za­ła się mniej pro­gre­syw­na niż ta pio­sen­ka – dłu­ga, dostoj­na, koją­ca, ale nie­po­ko­ją­ca, wca­le nie taka opty­mi­stycz­na jak tytuł. Ciągle słu­cha­łem epki Coalsów, wywiad z nimi do let­niej „Magnetofonowej” był w tym roku moją misją numer jeden, namor­do­wa­łem się, oni też, ale czy się udał – nie wiem do tej pory. Dużo zro­bił­bym dziś ina­czej. To arty­ści, o któ­rych chciał­bym czy­tać codzien­nie, co jadła Kacha na śnia­da­nie, jak się mie­wa­ją koty Łukasza, jestem prze­ko­na­ny, że oni są teraz naj­waż­niej­si w Polsce. Ta ich epka z czte­rech utwo­rów też jest naj­lep­szym wydaw­nic­twem w 2019. Wydali ją przed Piernikiem, więc wyglą­da na to, że on sko­pio­wał ich meto­dę, ale pew­nie tak nie jest, szli rów­no­le­gle, a może on był pierw­szy z pomy­słem na gości z róż­nych bajek, no i co teraz, chy­ba się muszę prze­pro­sić z „The best of moje get­to” i dać je gdzieś wyso­ko, a prze­cież nie czu­ję tego. Nie aż tak.

Nie słu­cha­łem też za dokład­nie Ralpha Kaminskiego, a śle­dzę go od paru lat i uwa­żam za naj­więk­szą nadzie­ję pol­skie­go main­stre­amu. Nagrał co naj­mniej kil­ka świet­nych pio­se­nek, tyle sły­sza­łem na pew­no. Umie pisać, budo­wać, śpie­wać. Jest inny i rozu­mie, że ma taki być, a jed­no­cze­śnie nie zabił same­go sie­bie, żeby taki być, nie stał się szorst­ki dla oso­by, któ­ra sie­dzi w głę­bi tego cia­ła. Jestem pewien, że dużo go jesz­cze posłu­cham i dam go do dzie­siąt­ki roku, ale to nie jest pły­ta, przy któ­rej spę­dzi­łem całe tygo­dnie. A raczej nie pły­ta, tyl­ko stri­my, bo naj­więk­sze wytwór­nie nie­wie­le mi już przy­sy­ła­ją, może nawet wca­le. I git, pre­sja się zmniej­sza, a zmniej­sze­nie pre­sji to teraz naj­więk­sza moja wal­ka. Parę razy posłu­cha­łem Taco Hemingwaya i nie skre­ślał­bym typa, byłem zły na Bartka Chacińskiego, że oce­nił go niżej niż Toola, no na litość boską – piszę o tym tyl­ko dla­te­go, że jęcza­łem już na tym punk­cie Bartkowi, a spo­ry o oce­ny to dobra rzecz. Taco w prze­ci­wień­stwie do Podsiadły robi po swo­je­mu swo­je, nie jest o ile wiem twa­rzą ban­ku, no i wydał coś lep­sze­go niż przez ostat­nie kil­ka­na­ście, kil­ka­dzie­siąt mie­się­cy. Na mojej liście chy­ba by się nie zna­lazł, ale war­to zauwa­żyć tę jego pocz­tów­kę, podob­nie jak pły­tę Schaftera.

W cen­trum moje­go pisa­nia więk­szych tek­stów była w tym roku „Magnetofonowa”, robi­łem głów­nie wywia­dy, więc w opór stre­su. Wybierałem rze­czy, któ­re bar­dzo mi się podo­ba­ły, na przy­kład zro­bi­łem nie­wy­wia­do­wy mate­riał o Dezerterze, któ­re­go epka „Nienawiść 100%” to naj­lep­sze wydaw­nic­two zespo­łu w XXI wie­ku. Pewnie zapo­mniał­bym dać na swo­ją listę, bo za krót­kie. 1 listo­pa­da poje­cha­łem na cmen­tarz na Srebrzysku poroz­ma­wiać z Nagrobkami, efek­ty w bie­żą­cym nume­rze, wia­do­mo, kole­dzy, więc trud­niej, ale posta­ra­łem się dowie­dzieć cze­goś nowe­go i nie tak zła­cha­ne­go. Wcześniej w nume­rze z Coalsami poszła też roz­mo­wa z Belą Komoszyńską z Sorry Boys – uwa­żam ten wywiad za bar­dzo dobry, podob­nie jak pły­tę, któ­rej tak dokład­nie nie przy­słu­chał­bym się, gdy­by nie pomysł na roz­mo­wę. Przemieliłem wie­lo­krot­nie tek­sty Beli i zna­la­złem w nich spo­ro rze­czy, któ­rych się nie spo­dzie­wa­łem, było o czym poga­dać. Bardzo mi się podo­ba rów­nież to, że kobie­ta i mat­ka kie­ru­je roc­ko­wym zespo­łem zło­żo­nym z męż­czyzn – ma kon­kret­ną wizję tej gru­py, słów, muzy­ki, stro­ny wizu­al­nej i po pro­stu o to wal­czy. Bela jest posta­cią o takiej ener­gii, że to wszyst­ko się wyda­je łatwe. Myślę, że to nie­do­ce­nia­ny zespół i płyta.

Były też pio­sen­ki, nie tyl­ko kla­sycz­na auto­bu­so­wa play­li­sta, ale też tro­chę słu­cha­nych na bie­żą­co nowo­ści. W pierw­szej czę­ści roku zachwy­ci­ło mnie „Seventeen” Sharon Van Etten, ale cały album oka­zał się słab­szy niż poprzed­nie, tro­chę lepiej poszło Aldous Harding, któ­rej „The Barrel” jako pio­sen­kę do dziś dnia uwiel­biam. I jesz­cze „So Hot You’re Hurting My Feelings” Polachek, żeby była szcze­ra trój­ca pio­sen­ka­rek zabójczyń.

W Polsce nasłu­cha­łem się, oprócz Piernika z Kachą i Coalsów z Schafterem, tak­że „Planu dzia­ła­nia” Enchanted Hunters i „Po szko­le” Cudownych Lat, o nich chciał­bym jesz­cze napi­sać kil­ka zdań, ale czy to jest komu­kol­wiek potrzeb­ne – nie wiem. Wydaje mi się, że to zespół kawa na ławę, każ­dy wie, o co cho­dzi, a walo­rów popu­la­ry­za­tor­skich moja stro­na nie ma. Więc dla sie­bie. Dziwne, ale to moty­wu­je teraz chy­ba naj­le­piej. Misia Furtak w kil­ku utwo­rach (to od niej zaczął się ten rok, od niej i od kon­cer­to­wej pre­mie­ry Babadag), Nagrobków „Spalam się”, sin­gle Króla – i to już wszyst­ko z ulu­bio­nych pio­se­nek. Z albu­mów dopi­sał­bym jesz­cze Moo Latte, sprze­da­ją­cą dro­gie jak na Polskę pły­ty i kon­cer­ty Trupę Trupa, a przede wszyst­kim trio Javva – Ukryte Zalety Systemu – Tryp. To takie sta­ro-nowe rze­czy, cią­gną­ce inspi­ra­cje sprzed paru dekad, ale aktu­al­ne. Cieszyły mnie te rze­czy bar­dzo, mimo że o UZS nic nie napi­sa­łem, o Moo Latte też nie.

Bardzo się też pod­nie­ca­łem Khruangbin, odkry­ty­mi ponie­wcza­sie, przy słu­cha­niu rze­czy tego­rocz­nych sko­ja­rzy­ło mi się z ich brzmie­niem „Oncle Jazz” (też) tria Men I Trust. Naprawdę, Khruangbin, powta­rzam, na pew­no gugl pod­po­wie wła­ści­wą nazwę, jeśli się pomy­li­łem. W tym roku wyda­li chy­ba tyl­ko dubo­wą wer­sję swo­jej pły­ty, bez pre­mie­ry, za to Men I Trust ode­zwa­li się po pię­ciu latach. Nieaktualna jest też pły­ta Former Boy z 2018, „Magic Tricks”, bar­dzo ład­na. Ta now­sza to już nie to. Wróciłem też do zeszło­rocz­ne­go Guiding Lights, wte­dy nie mia­łem do nich cza­su ani gło­wy, teraz dopie­ro przy­pa­so­wa­ło mi ide­al­nie, było mi po pro­stu potrzeb­ne, poda­ro­wa­ło mi tro­chę spo­ko­ju ducha. Miałem też spo­ro do czy­nie­nia z reedy­cja­mi Beatlesów, na czas zdą­ży­łem prze­słu­chać Jamilę Woods, ale co zosta­nie z jej słu­cha­nia, na razie trud­no orzec. W tej chwi­li bez tru­du łapie się do zagra­nicz­nej dzie­siąt­ki, bo podob­nych obja­wień tu wła­ści­wie nie było.

Z bie­żą­cych zagra­nicz­nych w cią­gu tych mie­się­cy nasłu­cha­łem się głów­nie „Igora” Tylera, to na świe­cie chy­ba moja ulu­bio­na pły­ta (przy­sła­ła ją duża wytwór­nia i na moich gra­tach, na moich pięk­nych gło­śni­kach „Igor” brzmi ide­al­nie). Do tego One True Pairing jako głos bia­ła­sa, Cohen jako głos sta­re­go Żyda, cudow­ny Kiwanuka, któ­re­go wolę słu­chać powtór­nie zamiast spraw­dzać kolej­ne nic nie­zna­czą­ce, śred­nia­we pły­ty. Na ostat­nią chwi­lę słu­cha­łem Mount Eerie, dał­bym go gdzieś wyso­ko po sta­rej zna­jo­mo­ści, bo upew­ni­łem się, że nie ma lipy, że w więk­szo­ści mu wie­rzę, że tyl­ko parę sekund wywo­łu­je u mnie pory­wy wtf-ów.

Muszę skoń­czyć, zanim zamie­ni się to w dłu­gą listę, tego bym nie chciał. W ogó­le sens i potrze­bę robie­nia dłu­giej listy na temat nagrań wyda­nych w 2019 roku, a w więk­szo­ści słu­cha­nych w ostat­nich tygo­dniach tegoż roku – muszę na nowo prze­my­śleć. Lata 20. na pew­no trze­ba będzie opo­wia­dać w jakiś nowy spo­sób, naj­le­piej chy­ba, żeby opo­wia­dał je już ktoś inny, a ja bym to tyl­ko czy­tał albo oglą­dał i mógł łatwo zorien­to­wać się, co jest dla mnie, a co jed­nak leży już za granicą.

Podobne wpisy

Leave a Reply