Wizytę Morrisseya w Warszawie przyćmiła mi sprawa nieszczęsnego sprostowania w „Gazecie”, więc nie byłem w najlepszej formie. Jestem jednak pewien, że koncert – krótszy niż dwa lata temu, ale dłuższy niż krakowskie 63 minuty – był gorszy od tego z 2009 roku.
Moz w środku setu zagrał trzy nowe utwory „The Kid’s A Looker”, „Scandinavia”, „Action Is My Middle Name”, i trudno powiedzieć, który z nich spotkał się z najchłodniejszym przyjęciem. Nie było zmieniania koszul, nie było chóralnych śpiewów: „Morrissey, Morrissey”. W ogóle kontakt artysty z publicznością był słabszy niż poprzednim razem. A może poprzedni raz wydaje się taki niedościgniony dlatego, że to był pierwszy raz?
Z rzeczy, które ostatnio umieścił w repertuarze, podobało się „Alma Matters” z bardzo przeciętnej płyty „Maladjusted” – świetny kawałek. „Ouija Board, Ouija Board” nie spowodowała zamieszek, ale niewymownie mi podeszła, fajnie wpisała się w dramaturgię koncertu. Było też „Everyday Is Like Sunday”. Najbardziej rozpoznawalna piosenka Morrisseya to też najlepiej znany publiczności tekst. Emocje – były. Do tego jeszcze brawurowe wykonanie „Satellite Of Love” Lou Reeda, które jest ostatnio stałym punktem programu koncertów Morrisseya.
Najmocniejsze wrażenie zrobiło „Meat Is Murder”, w ogóle zespół wystąpił w koszulkach „McCruelty – I’m hatin it”, więc utwór ten był nieuchronny i rzeczywiście nastąpił jako ostatni w secie. Mocny finisz tego utworu był ozdobą koncertu, naprawdę poruszające. Dla odmiany wstęp był żenujący: Moz stwierdził, że wprawdzie w Norwegii zginęło sporo ludzi i to bardzo smutne, ale codziennie w Kentucky Fright Chicken i McDonald’s dokonuje się masowych mordów.
Później nastąpiło bisowe „There Is A Light That Never Goes Out”, zagrane przez zespół ciszej i delikatnie, piękna okazja do zaśpiewania tak, żeby artystom poszło w pięty. Okazja wykorzystana, ale Morrissey nie poczuł się zachęcony do kontynuowania bisu. A może po prostu zabrakło już mocnych numerów w repertuarze?
W każdym razie w kwestii The Smiths ograniczył się do czterech piosenek, a to chyba nie tylko moim zdaniem najważniejsze lata jego kariery. Układ występu – na początek Smiths, na koniec Smiths i na bis Smiths – świadczy o tym, że Morrissey uważa chyba, iż przez te wszystkie lata solowej kariery nie dorobił się koncertowych kilerów na miarę tych napisanych przez Marra. Skromny jest. Po występie w Stodole za takie uznaję moje ulubione „First Of The Gang To Die”, do tego „Irish Blood, English Heart” i „You Have Killed Me”, może „I’m Throwing My Arms Around Paris”.
Jeszcze zdanie o Stodole. Ja nie jaram, ale część publiczności srodze się zawiodła, gdy wyszła na deszcz na skrawek podwórka, w nadziei, że można tam palić. Nie można było palić nigdzie i nie można było wychodzić, gdy się już weszło do środka. Jeden pisarz (palący) skomentował to tak: „Dajcie mi jakiegoś hamburgera, wcisnę do środka kiepa i w niego rzucę”. Oczywiście w kiblu widoczność wynosiła około metra. No, ale przynajmniej były wegeburgery, niedrogo.
a mi się bardzo podobały kawałki puszczane z taśmy przed supportem i nie wiem jak się dowiedzieć co to było :/