Menu Zamknij

LDZ Music Festival, Łódź, 8/6/2013

Byłem na festi­wa­lu LDZ w Łodzi. Udał się bar­dzo. Od kon­cer­tów, przez panel i spo­tka­nia bran­żo­we i towa­rzy­skie, po zaku­py pły­to­we i kase­to­we. Przyszłoroczna edy­cja, trze­cia, może potrze­bo­wać więk­sze­go lokalu.

Jak zapo­wie­dział mi to jeden z uczest­ni­ków pane­lu, kon­cer­ty bli­żej alter­na­ty­wy niż awan­gar­dy. Tak było. Przede wszyst­kim dzię­ki tłu­mom ludzi, któ­re zja­wi­ły się w Bajkonurze, żeby posłu­chać pol­skich zespo­łów. Moja podróż z Warszawy też była miła, krót­ka i tania. Straciłem część wizu­al­ną, na któ­ra trze­ba było­by cze­kać do 18 w nie­dzie­lę. Zadowoliła mnie część muzycz­na – cała sobota.

Organizował to Wojciech Krasowski z Few Quiet People, któ­ry zamy­ka wła­śnie tę ofi­cy­nę, prze­no­si się do Trójmiasta i razem z Etamskim będzie pro­wa­dził wydaw­nic­two Latarnia. Krasowski oddzie­lił panel (wydaw­cy tłu­ma­czy­li sens wyda­wa­nia, swo­ją rolę w muzycz­nym biz­ne­sie i moty­wa­cje) od kon­cer­tów. Czasowo i miej­sco­wo, przez co nikt w pośpie­chu nie wyga­niał uczest­ni­ków z pane­lu. Nie było też sły­chać dźwię­ków prób, wszy­scy wygod­nie się zmie­ści­li. Daję tę bzdur­kę jako przy­kład, bo tak było na każ­dym kro­ku. Wszystko ogar­nię­te, bez przestojów.

Próby były gło­śne. Z jed­nej stro­ny prze­bo­jo­wa i hała­śli­wa Demolka. „Bliżej awan­gar­dy” Wilhelm Bras – zja­wi­sko, facet uży­wa­ją­cy syn­te­za­to­rów wła­snej pro­duk­cji, gra­ją­cy w miej­scach o spe­cjal­nej archi­tek­tu­rze i aku­sty­ce, brzmią­cy potęż­nie, ale logicz­nie. Znakomity Piotr Kurek, zniu­an­so­wa­ny, pre­cy­zyj­ny, któ­ry powie­dział mi, że było tro­chę za gło­śno. Może naj­lep­szy, razem z Wilhelmem Brasem, arty­sta wie­czo­ru, naj­bar­dziej „świa­to­wy”, z mety zro­zu­mia­ły i dają­cy się odkry­wać na kil­ku pozio­mach, otwar­ty na interpretacje.

Na cich­szym bie­gu­nie dwóch muzy­ków już daw­no współ­pra­cu­ją­cych ze sobą – Michał Biela tyl­ko z gita­rą bary­to­no­wą, woka­li­sta i tek­ściarz total­nie „z ser­ca”, natu­ral­ny. Po latach w Kristen i Ściance wie dokład­nie, jak i co chce. Brzmi jak pój­ście za instynk­tem, pew­niak. Osobno zagrał Etamski, cią­gle mło­dy, chło­ną­cy muzy­kę i wyplu­wa­ją­cy coraz lep­sze i coraz bar­dziej zaawan­so­wa­ne utwo­ry i pły­ty. Dawniej hip-hop z wła­snym rapem, teraz dźwię­ko­we obraz­ki, w któ­rych coraz mniej jest bitu i melo­dii – jak mówił Wojciech Bąkowski, „murzyń­skiej”, buja­ją­cej muzy­ki – a wię­cej sam­pla, prób­ki, ścin­ki. Taki pozy­tyw­ny, nie­od­kle­jo­ny badacz jest z Etamskiego.

Był wresz­cie nowy, wspól­ny pro­jekt Kuby Ziołka (słusz­nie teraz sław­ne­go z powo­du Starej Rzeki – sprze­da­wa­ły się ostat­nie egzem­pla­rze pierw­sze­go wyda­nia, dru­gie w dro­dze), na gita­rze i efek­tach, oraz Rafała Iwańskiego z Hati, na ryt­mach i elek­tro­ni­ce. Drugi w histo­rii kon­cert Kapitalu, jesz­cze to się wszyst­ko ukła­da, znaj­du­je, będzie się zmie­niać, ale brzmi intry­gu­ją­co. Bardzo dobra pró­ba ze stro­ny Ziołka – zmę­czo­ny for­mą gita­ro­wej pio­sen­ki szu­ka innych brzmień, fak­tur, jara się ambien­tem. Czuję go podob­nie jak Wilhelma Brasa (Pawła Kulczyńskiego), jak muzy­ka, dla któ­re­go liczy się już kształt dźwię­ku, jego inte­rak­cja ze słu­cha­czem, „miesz­cze­nie się” w budyn­ku, sali, gło­wie. A może już dopi­su­ję wię­cej, niż tam jest.

Kapital koja­rzy mi się też z kIRkiem, któ­ry dał występ już pod koniec festi­wa­lu. Ich widzia­łem do tej pory chy­ba naj­wię­cej razy. Na gra­ni­cy impro­wi­za­cji, w opar­ciu o goto­we dźwię­ki z kom­pu­te­ra, z prze­twa­rza­niem na żywo fraz trąb­ki i chy­ba bez czę­ści mate­ria­łu stra­co­ne­go w hote­lu w Genewie (już zna­la­zły się bac­ku­py, zespół w mię­dzy­cza­sie tro­chę się zmie­nił). Wciąż eki­pa z ogrom­nym poten­cja­łem i mimo dwóch płyt cały czas na począt­ku dro­gi. Z towa­rzy­sze­niem gita­rzy­sty Wojciecha Kwapisińskiego wystą­pi­li w for­mu­le „Msza świę­ta w Altonie”. Kwapisiński grał tro­chę ze strun, póź­niej poło­żył gita­rę na zie­mi i coś tam otwie­rał, mani­pu­lo­wał, dawał dźwię­ki nie cał­kiem gita­ro­we. W porów­na­niu ze zwy­kłym pro­gra­mem kIRKa Kwapisiński nie czy­ni rewo­lu­cji, raczej się wpa­so­wu­je. Dużo się po nich spo­dzie­wam, powta­rzam to niczym Jacek Gmoch swo­je „he he he”, rysu­ję im strzał­kę na świat.

Podobne wpisy

Leave a Reply