Premiera wypadła na środek pandemii? Nie ma co się przejmować. Płyta jest, koncertów nie ma, trzeba pisać. Nie przegapcie proszę tego albumu.
Izzy and the Black Trees wywodzą się z Poznania, a o swojej muzyce piszą w kontekście wintydżowej americany i postpunka. Moim zdaniem tego pierwszego jest znacznie więcej niż drugiego, co jest zasługą dwóch wybijających się w tym kwartecie elementów – śpiewu Izy Rekowskiej i gitary Mariusza Dojsa. Cały album trwa 33 minuty, tyle co niedawna druga płyta Rosalie., i jest równie konsekwentny, jak chodzi o stylistykę.
To takie amerykańskie, gitarowe granie, kowbojskie. Czuję ostre słońce na karku i pot na kołnierzyku koszuli, czuję w ogóle, że mam koszulę i że koszula ma kołnierzyk. Ta gitara śpiewa, ten wokal potrafi drapać. Pasują mi Izzy and the Black Trees do Anteny Krzyku, do zespołów takich jak The Cramps z tym ich bitem (u Polaków mniej kwasu) albo Fertile Hump ze względu na żeński wokal. Trochę żałuję, że teksty są po angielsku, nie umiem wgryźć się w nie po całości, ale taki jest rock and roll. Poza tym zespół jest grany w światowych rozgłośniach, więc mieli rację z wyborem języka.
Dopiero w skali całej płyty zrozumiałem, co mnie tak bierze w singlu „Mr. President”. Chodzi o zagrywkę przesterowanej gitary, totalnie Środkowy Zachód. Na całej płycie brzmienie Dojsa jest soczyste, zgrzytliwe, nieokiełznane, ale jego instrument ma wiele twarzy, w początkowej części „Picasso’s Octopuss” ma taki sound, że mógłby zagrać solówkę w stylu NWBHM, zaraz to idzie w stronę jakiegoś hardcore’a (cały czas piszę tylko o brzmieniu). Bardzo w stronę Bolka te gitary, tego Bolka z The Black Tapes, a wcześniej – nie zapominajmy – Ahimsy, Houka, a później Makabresek.
Izzy and the Black Trees to Ameryka, rock, blues, piosenki o różnej intensywności, ale zawsze niesione sprawną robotą sekcji. Nie ma przestojów. Dużo pisałem o gitarze, bo często śpiew Rekowskiej schodzi na dalszy plan, a na pierwszym zostaje Dojs i jego popisy, jego bateria efektów. Ciekawe zagranie (nie jest niespodzianką to, że autorem miksu jest właśnie gitarzysta). Wokal jest przez to bardziej każualowy – tyle śpiewany, co krzyczany, bardziej codzienny, zwykły, co poczytuję za zaletę. Bo cały czas tam są piosenki. Śpiew wychodzi na przód przede wszystkim w świetnym singlu „Mr. President”, gdzie Dojs (bo to chyba on) dorabia fajny chórek. Te drobne zmiany, jak ten chórek, jak saksofon Michała Giżyckiego w „Strangers Allow” – robią tę płytę. Nie pozwalają zamknąć jej w „to jest takie i takie”.
Nie pierwszy raz próbują podbić świat (Iza kierowała parę lat temu Miss Is Sleepy), zdążyli już wydać epkę, ale w postaci Izzy and the Black Trees chyba odkryli wreszcie idealną konfigurację. Na pewno pomógł pobyt Rekowskiej w Londynie, gdzie testowała piosenki na publiczności, występując solo z gitarą po pubach. Już w Polsce zmontowała zespół, który moim zdaniem robi różnicę.
Pingback:Najlepsze płyty - kwiecień 2020. Dynasonic, Fiona Apple, Laura Marling i inni - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty