To budujące, gdy zespół założony w latach 80. daje szkołę młodszym. Wielce prawdopodobne, że ósma płyta Gallon Drunk jest najlepszą. Londyńczycy, jak czynili wcześniej, odmalowują tu nocny krajobraz, w którym brzmią dziko, organicznie, świeżo.
Obok pokładów melancholii, które odkryli na „The Road Gets Darker From Here” (2012), zgłębiają także motywy transowe, motoryczne, wręcz hipnotyzujące. Pierwsze jest ponaddziewięciominutowe „Before The Fire”. Zaczynają fortepian, perkusja, bas, dochodzą do nich organy i instrumenty dęte. Fuck Buttons nie zaplanowaliby tego utworu lepiej i nie wycisnęli zeń więcej.
Drugą atrakcją jest utwór tytułowy. Bardzo wolny, przeciągnięty, osadzony na gitarze z efektem tremolo z lat 50. Stopniowo brzmienie tężeje, wchodzi sekcja dęta, przetworzona perkusja, no i wokal Jamesa Johnstona. Gdy ten facet zaczyna wrzeszczeć, przed oczami mam Marka Arma z Mudhoney. Johnston grał w zespole Nicka Cave’a, w Gallon Drunk jak on łączy desperację, hałas, czułość z melancholią. Po punkowemu klei hendrixowskie lata 60. z noise’em duetów bębny-gitara (Black Keys, Japandroids) w duże konstrukcje. W najlżejszym „Dust In The Light” zespół sprawia, że w gęstej atmosferze przez kilka minut oczekujemy ciosu, eskalacji. Jednak Johnston śpiewa wciąż delikatnie, prowadzi nas przez meandry piosenki niczym jakiś Chris Isaak, a instrumenty grzeją silniki w garażu. Zaskakująca, fantastyczna płyta.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 11/4/14