Jakiś czas temu bohaterem numeru „New Yorkera” był Donald Glover, scenarzysta, reżyser, aktor i raper.
Kolega pożyczył mi „New Yorkera”. Ten numer wyszedł już jakiś czas temu. Miałem pisać o U.S. Girls, w gazetce był o tej płycie krótki tekst, chciałem go przejrzeć. Raczej nie będę pisał o U.S. Girls, nie ma takiej potrzeby, ale w dość nudnym tekście był jeden ciekawy wątek.
Hua Hsu, autor recenzji, napisał bowiem coś w tym rodzaju: na artystów pracujących na obrzeżach nakładane jest jarzmo autobiografizmu, tak jakby sztuka tworzona przez kobiety czy kolorowych mogła mieć znaczenie tylko wtedy, gdy jest introspektywna, gdy jest refleksją na temat ich własnej marginalności. Zdaniem Hua Hsu twórczość Meghan Remy ma wymiar uniwersalny.
Znacznie ciekawszy był ogromny, 12-kolumnowy artykuł o Donaldzie Gloverze. To 34-letni chłopak, który zagra Lando Calrissiana w filmie o Hanie Solo; występuje też jako raper Childish Gambino. Przede wszystkim – jest autorem i aktorem w serialu „Atlanta”, którego jeszcze nie widziałem, ale o którym słyszę same dobre rzeczy. Gdzieś na początku tekstu jest celne zdanie: Glover stał się w Hollywood przykładem, jak odnieść sukces na własnych warunkach.
To wciągający, inspirujący tekst – także dlatego, że niemal każda wypowiedź głównego bohatera to skończone samochwalstwo. Rozdawanie puent co drugie zdanie już było, skargi na zły świat i opowieści o ciężkiej pracy padają z ust bogaczy czy „ludzi sukcesu” w Polsce równie często co w Stanach. Glover wydaje się jednak człowiekiem, który dość bezwzględnie zmierza do tego, by wymyślać nowe rzeczy, a nie stare rzeczy. Właśnie ta jego działalność jest inspirująca.
Poza tym z „New Yorkera” dowiadujemy się, jak funkcjonuje telewizja. Młodzi filmowcy są przekonani, że szefowie chcą czegoś, co już było, chcą grać bezpiecznie. Z drugiej strony wielki boss z HBO na samym początku powiedział Gloverowi: „Skup się na tych kawałkach, co do których myślisz, że uznamy je za zbyt szalone”. Oni się nie rozumieją nawzajem, ale wspólnie zarabiają pieniądze. Bardzo mi się spodobała funkcja „the white translator”, człowieka, którego czarni ściągnęli, by tłumaczył, co mają na myśli strony: czarni twórcy i biali dyrektorzy (tę funkcję pełnił Paul Simms).
Twórcy uważają telewizję i sieci za coś złego, nie chcą się z nimi identyfikować. Jeden chłopak mówi: „Zawsze mówiliśmy sobie, że chcemy rozj... telewizję. Donald uczył nas reguł, żebyśmy mogli je łamać”. Jezusmaria, jaki banał. Z drugiej strony (albo dlatego) twórcy programów występują przed szefami sieci w roli komiwojażerów: usiłują sprzedać atrakcyjnie opisany pomysł, a później i tak robić swoje. Każdy człowiek robiący serial, choćby i nudny, powtarza w tym tekście: „Jesteśmy koniem trojańskim!”. To przecież zwykły wyścig atrakcji, jak to w kapitalizmie. Opowieści o tym, że jakiś serial albo odcinek odmienił to, czym jest serial, są jak twierdzenie, że mięsny jeż odmienił oblicze jutuba i nic nie jest już takie samo.
Kawałek o rozwoju telewizji i rozwoju ludzi sprzedających pomysły telewizji jest całkiem niezły, ale jeszcze lepsza jest część o samym Gloverze (przerywana innymi wątkami, jak to w serialu). Wszyscy go chwalą, włącznie z nim samym. Facet to uduchowiony bufon. Jakby w jednego człowieka stopić Kanye Westa, Roberta Górskiego i – dajmy na to – Raphaela Rogińskiego. Stara się być tajemniczy i skarżyć się trochę na los gwiazdy, ale sprawia wrażenie szczęśliwego.
Glover jest najbardziej skupiony na sobie jako twórcy. „Atlanta” już mu się nudzi. Rap mu się nudzi. „Jestem superutalentowany”, mówi. Inspirujące jest to, w jaki sposób opowiada o uczeniu się nowych rzeczy. Bierze małą rolę u dużego człowieka, żeby tylko nauczyć się ogarniać. Wszystko wydaje się łatwe. „To brzmi jakbym sam sobie robił loda: Ojej, on myśli, że jest świetny w każdej dziedzinie”, podsumowuje Glover. „Ale co gdybyś to ty miał taką moc?”.
Centralnym punktem organizmu „Donald Glover” jest upór. Świetna jest anegdota o tym, co się działo w domu Gloverów, gdy w 1996 r. weszło na rynek Nintendo 64, zdaniem matki za drogie. Donald usłyszał w Radiu Disney, że w trwającym tydzień konkursie codziennie można wygrać konsolę – zdobywa ją 90. dzwoniący. No i się dodzwonił.
Pozostaje kwestia rasy. Ten tekst pomaga zrozumieć w Polsce pewne kwestie niejasne nawet dla Amerykanów. Słowo „nigger” i jego występowanie w serialach, debaty o tym słowie wewnątrz seriali, dobór aktorów motywowany odcieniem skóry... Glover uważa, że „nigger” to słowo wyłącznie dla białych, że czarni w ogóle go nie używają (ciekawostka: czarni stanowią jedną piątą widzów „Black-ish” i jedną drugą widowni „Atlanty”). Boleje nad tym, że w pilocie „Atlanty” HBO zaproponowało mu unikanie słowa na „n”. „Tylko w świecie rządzonym przez białych coś takiego jest możliwe!”, lamentuje.
Ulubione zdanie Glovera z artykułu: „Postaci [z ‘Atlanty’] bez przerwy palą zioło nie dlatego, że to jest cool, ale dlatego że cierpią na PTSD – każdy czarny człowiek to ma”.