Wiele hałasu w słusznej sprawie żywotności muzyki żydowskiej. Przychodzą młode samouki i rżną sentymentalną, a ognistą wyżej wymienioną, aż wióry lecą. Wchodzą na obszar jazzowy – dobrze improwizują, na teren noise’owy i rockowy – mają ekspresję.
I o ile świetne żydowskie zespoły Raphaela Rogińskiego potrafią być w muzyce jak rabin: to rozmodlone, to pełne humoru, o tyle Daktari jest bardziej świeckie – mało tu napięcia, dużo luzu, świeżości. Utwory mają wiele wspólnego z muzyką klezmerską, ale przede wszystkim zespół rozsadza energia, w której jest coś z Sonic Youth, coś z The Ex. Nawet w nastrojowych utworach jak „Giborin” czy „Leaving Ashdod”. Gdy wiodące, długie frazy trąbki i saksofonu tenorowego zderzają się z gitarową małą elektroniką, jest niebo („Tęsknię”).
Grupą kieruje trębacz Olgierd Dokalski. Mówi: „Chcemy robić coś nowego – rockowy brud, ale bez rockowego groove’u, muzykę opartą na jazzowej improwizacji”. Wychodzi im, choć debiut z przyjemnością umieszczam jeszcze w rubryce rock.
Tekst ukazał się 6/10/11 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji