A jednak istnieją! O pierwszej płycie duetu pisałem w 2012 r., później już o nich nie słyszałem. Jeśli jednak Czechoslovakia to zespół piwniczny, to wyciągnięcie go na światło dzienne może być ciekawe.
Wydanie kolejnego albumu po tak długiej przerwie jest obarczone ryzykiem. Można się spodziewać, że zespół ma do powiedzenia coś niezmiernie ciekawego i ważnego, inaczej przecież nie zawracałby nikomu głowy powrotem.
Cóż, oceniam, że do powiedzenia jest niewiele (co nie jest wielkim problemem; mało kto coś ma teraz do powiedzenia). „Malimy” sprawia wrażenie płyty nagranej przez kumpli po prostu dla samych siebie. Wydanie 31 grudnia 2017 czyni z niej ostatni album roku, ale zawartość sugeruje, że „Malimy” to fotografia sprzed jakichś 10 lat, gdy Trójmiastem rządziły transowo-psychodeliczne grupy w rodzaju Mord. Czas płynie nieubłaganie i moim zdaniem znacznie ciekawsze od Czechoslovakii wnioski z muzyki gitarowej, psychodelicznej i improwizowanej wyciąga dzisiaj choćby trio Popsysze.
Długaśna, 45-minutowa płyta Czechoslovakii w porównaniu z rozbieganą muzyką kolegów z Trójmiasta wydaje się stać w miejscu. Jakby była zanurzona w bagnistej kałuży, z której raz wynurzy się do pasa, raz do kolan. Rzecz opiera się na powtarzalności, niewielkich zmianach dynamiki, niezłych rytmach (zamiast automatu jest już perkusista), metalicznym brzmieniu gitary i dość kanciastej poetyce.
Właśnie wysoki stopień poetyckiego natchnienia i melancholia (i do kompletu olewcza poza) ciągnie płytę w dół. Tempa są niskie, długości utworów wysokie, a teksty mętne i o niczym. Wokalista zawodzi np. kilka razy z rzędu: „wypełniam umysł treścią/ świeże fakty i opinie/ to mój cały wszechświat” (utwór „Prąd”). Jakoś mnie to nie obchodzi, choć wiem, że jego nie obchodzi to, że mnie to nie obchodzi. Nuda piekielna. Kolejna próba: „Dzisiaj będę inżynierem, czasem jednością, czasem zerem, na przerwie zjadam bułkę z serem”.
Tytuł albumu wyjaśnia się w niezłym, blisko siedmiominutowym utworze „Synu”: „Tam wielki wszechświat, tutaj mali my, mamy tylko siebie”. To również wygląda na monolog poety, ale przynajmniej w tle przemyka adresat tekstu, druga postać, punkt odniesienia. To najlepszy utwór. Nadzieje rokował także zaopatrzony w ładny riff i szybszy niż reszta „Wersal”, ale wokalista tę akurat piosenkę śpiewa z dziwaczną manierą, co psuje wrażenie. Bardziej strawny jest, gdy robi to „po prostu”, jak w końcowym „Marzę”.