Jurij Andruchowycz i Karbido odkrywają współczesny wymiar wierszy ukraińskiego poety napisanych 30 lat temu. Ten fascynujący album rozsadza nie nostalgia, lecz energia, ironia i duchy.
Jurij Andruchowycz młodnieje. Długo ciągnęło go do muzyki (ze sceną oswoił się już w latach 80., gdy działał w grupie poetyckiej Bu-Ba-Bu), ale dopiero współpraca z wrocławskim zespołem Karbido otworzyła w nim to, co najlepsze. Razem grają już 12 lat, recytację ukraińskiego poety poznasz w trzy sekundy, a szorstki i rozmarzony styl Karbido w pięć. A jednak każda ich wspólna płyta jest inna: w centrum może być muzyka rockowa, jazzowa, elektroniczna, filmowa. Zawsze warto zapytać: jak to brzmi?
Zaczyna się atletycznym, agresywnym riffem basu i saksofonu – gra nie zespół Primus, lecz odpowiednio Marek Otwinowski i Tomasz Sikora – którym sekunduje perkusista Ihor Hnydyn, jazzman ze Lwowa. Facet uderza bardzo gęsto, ale wyróżnia go panowanie nad dynamiką. Jego werbel raz szemrze i pulsuje, raz krzyczy niczym okładany młotem. Dzięki perkusiście i chętnie klangującemu Otwinowskiemu muzyka Karbido stała się funkowa, ostra, ale nie straciła przestrzeni.
W misternie zbudowanym „Pogrzebie gimnazjalisty S. Hoszowskiego. 1848” słuchać luz, improwizację będącą źródłem całego albumu i pełne panowanie nad kierunkiem rozwoju sytuacji. Gdzieś w dwóch trzecich utworu na słowo „regiment” perkusista skupia się na werblu, jakby prowadził wojskową kompanię reprezentacyjną, bas kroczy powściągliwie i dostojnie, a Sikora zaczyna grać długie, romantyczne dźwięki. Oczywiście nie trzeba długo czekać, by zespół rozbił miły nastrój, wywołał niemal fizyczne odczucie rozpadu, gnicia, zagubienia.
Na początku tej pieśni Andruchowycz rzuca słowa: prowincjonalnie, wąsko, płasko, rusko... To niby surowy, ale przecież czuły opis Stanisławowa, miasta już nieistniejącego, zamienionego w ukraiński Iwano-Frankiwsk od nazwiska pisarza i działacza epoki pozytywizmu. Gdyby wróciła moda na zmiany nazw miast, władze powinny rozważyć Jurijo-Andruchowycziwsk. 57-letni autor weneckich „Perwersji” i „Moscoviady. Powieści grozy” zawsze wraca do miasta na zachodzie Ukrainy (z którym Iwan Franko nie miał wiele wspólnego).
Na płytę złożyły się wiersze z cyklu „Litografie dawnego Stanisławowa”. – To bardzo stary cykl, z 1987, najpóźniej 1988 roku. Odkrywałem wtedy dla siebie historię rodzinnego miasta, różne jej mało znane strony – opowiada poeta. – Cykl, tak jak teraz na płycie, składał się z siedmiu wierszy. Na początku nazywał się „Stanisławowskie litografie”. Gdy przygotowywałem poetycką książkę „Śródmieście” (1989), ten cykl stał się jej centralną częścią. Redaktor nalegał na niedużą zmianę tytułu, argumentując, że dziś miasto Stanisławów już nie istnieje. Zgodziliśmy się na kompromisowe „Litografie starego Stanisławowa”. Właśnie pod takim tytułem ten cykl wszedł do książki „Śródmieścia”.
Andruchowycz naszpikował teksty nie tylko górami, budynkami, placami, ale też grobami i cmentarzami, zasiedlił je diabłami, gusłami, duchami, manekinami czekającymi w witrynach na wybawienie. Jedna ze typowych, pasjonujących wyliczanek pisarza zdobi „Fotoplastykon w hotelu Pod Różą” i też jest dość straszna. Najlepsze jest w niej zestawienie: „Tam, na białym snów ekranie (...) patrz! – gondola, patrz! – Gorgona, och! – golgota”, a na koniec nadzieja, że ktoś podłoży bomby pod te luksusy, „a nad ranem pójdą flagi w dół na wieżach”.
Aktualność starych wierszy uderza zwłaszcza w „Pogrzebie...”, gdzie pada pytanie: „Cóż to za tyran, w jakiej Azji jego/ w ofierze dzieci kładzie się pod nóż?!”. Albo w „Monologu manekina z pasażu Gartenbergów”: „Smutno, Boże, oddychać. W swej rajskiej galerii/ wystrugaj nowych ludzi. Koniec skarg!”.
Jak zaklęcie brzmi finał 10-minutowego „Kociego koncertu”: „Czyż nie są wspomnieniem/ ran na pleców skórze/ szkła wybite z okien i słowa na murze?/ Napisane kredą: miłość i pokój”. Jakby sam poeta chciał być ledwie kronikarzem i nie zostawiać własnego śladu na ścianach miasta, które przestało być Stanisławowem, gdy on sam miał dwa lata. Do tamtego miasta już nie da się wrócić.
To piąty album ukraińskiego poety nagrany z Karbido i pierwszy od 2015 r., gdy ukazał się dwujęzyczny „Atlas estremo” oparty na prozie Andruchowycza z „Leksykonu miast intymnych”. Na „Litografiach” Ukrainiec śpiewa, ale też niczym aktor recytuje, krzyczy i syczy. W zamykającej program „Podziemnej...” wykonuje niezwykłą orientalizującą wokalizę. Prawdziwy poeta musi zaskakiwać wciąż na nowo – oto tajemnica wiecznej młodości wydarta murom Stanisławowa.
Na płycie padają co najmniej dwa moje ulubione ukraińskie słowa: domowyna, czyli grób (utwór „Koci koncert”), oraz żywit, czyli brzuch („Pogrzeb gimnazjalisty S. Hoszowskiego”). W kwestiach życia i śmierci ukraiński jest dosłowny, ale nie gubi pięknej melodii.
Dla mniej biegłych w mowie Szewczenki do płyty dołączono tłumaczenia tekstów. – Marek Otwinowski przepięknie przełożył wszystkie siedem wierszy – chwali Andruchowycz. Cytaty powyżej podaję w tłumaczeniu basisty Karbido.
Tekst ukazał się 6/12/17 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji