Rozmawiałem raz ze Zbigniewem Wodeckim. To było równe dwa lata temu, rok po podwójnym koncercie, który dał z Mitch & Mitch w Studiu im. Lutosławskiego, wychodziła płyta i DVD z zapisem tego wydarzenia. Wodecki to dla mnie maj i słońce.
Byłem na Offie, kiedy grał ten pierwszy wielki koncert z Mitchami. Joanna Halszka Sokołowska powiedziała mi tego wieczoru, że to nie był pierwszy raz, bo już w wieku kilku lat śpiewała z panem Wodeckim. Byłem też na pierwszym, popołudniowym występie w Lutosławskim. Pamiętam, że rano tego dnia Jerzy Rogiewicz, który wtedy dyrygował, za pomocą fejsa próbował sobie szybko zorganizować frak. To były dwa świetne, radosne wydarzenia. Halszka śpiewała idealnie, Rogiewicz miał piękny frak.
W końcu poznałem też Zbigniewa Wodeckiego. Robiłem wywiad. Rozmowy były właściwie dwie, bo Wodecki nie używał do autoryzacji e‑maila, trzeba więc było przeczytać mu cały wywiad do słuchawki albo wybrać się na Ochotę z wydrukami. Na szczęście przydarzyło mi się to drugie. Czasu było niewiele, nie tylko u mnie. Był między powrotem z jednego koncertu, w Toruniu, a wyjazdem na kolejny, chyba do Łodzi. Jeździł bardzo dużo, grał prawie non stop. Sobota, maj. Był umówiony z przyjaciółmi na obiad do ulubionej restauracji, pewnie wiecie której – więc po prostu mnie na ten obiad doprosił.
On czytał wydruki, skreślał, dopytywał, ja zabawiałem rozmową tę parę przyjaciół. Wydruki szybko się skończyły, ale rozmowa toczyła się dalej. Czułem się jak wśród rodziny, jak z przyjaciółmi, nawet lepiej – bo całe towarzystwo zachowywało się, jakby przyszli tam dla mnie. Wodecki był bardzo życzliwy i cierpliwy, w czasie tego prawdziwego wywiadu też, ale zapamiętam go na zawsze z tej rozmowy w kącie restauracyjki. Żartował, śmiał się, chyba lubił być z ludźmi. Profesjonalista na scenie i poza nią – jego poczucie obowiązku nie kończyło się na tym, żeby czysto zaśpiewać.
Rozmawiali o znajomych, ale maj, więc też o festiwalu w Opolu, na którym miał wystąpić. Był trochę rozczarowany, że niemal każdy z artystów bez względu na formę i dorobek ciągnie w swoją stronę, upiera się, by grać na końcu lub chociaż jak najpóźniej. Jego zdaniem klasa wykonawcza była ważniejsza niż gwiazdorskie maniery. Dowcipnie, z podziwem lub pobłażaniem, mówił o kolegach i koleżankach ze sceny.
Życzliwy, sympatyczny, energiczny, wesoły – wszystko piękne cechy. Ale był jeszcze apetyt na życie, na granie i zabawę (ten wywiad miał tytuł „Uczę się bawić”), otwartość, no i skłonność do formalnego zrujnowania spotkania z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, tylko dlatego że ktoś tam bardzo czegoś potrzebował. Wodecki żył muzyką, był dla wszystkich. Pamiętam, że po obiedzie zamówił sok pomidorowy, do którego wsypał solidną porcję pieprzu. „Najzdrowszy”, powiedział.
To niesprawiedliwe, że umarł Zbigniew Wodecki. Nie można było go nie lubić. W dobry czas i w zły było z nim lepiej, raźniej. Wiem, doświadczyłem tego na sobie.