Wydany 22 lata temu album „Painful” grupy z podnowojorskiego Hoboken był wstępem do ich wielkiej, choć alternatywnej kariery. To indierockowe trio – z gitarzystą i wokalistą Irą Kaplanem, jego żoną, perkusistką Georgią Hubley oraz basistą Jamesem McNew – nigdy nie przebiło się do mainstreamu.
Nie mogli się tam dostać, bo bez względu na natężenie dźwięków ich zawsze słucha się jak w tytule Ryszarda Rynkowskiego – intymnie. Dobrze tej muzyce robi skrócenie dystansu. To pierwsza chyba ich płyta bez skazy, taka nie tylko dla fanów – przebojowa, różnorodna, interesująca brzmieniowo i zapowiadająca przygody Yo La Tengo w kolejnych latach. Delikatne, piękne piosenki mieszali z hipnotyzującymi długimi kompozycjami, eksplodujące przesterami jazgotliwe utwory ze zgrabnymi riffami.
Dziś ten zespół nagrywa znacznie ciekawsze płyty niż Pixies czy wydający kosztujące fortunę reedycje The Smashing Pumpkins. Ostatnie „Fade” (2013) i „Popular Songs” (2009) były po prostu kapitalne. Dlatego trochę dziwi wznowienie „Painful!” – pretekstem do niego jest 30-lecie zespołu. Rozumiem, że wkrótce po tym 30-leciu na nowo wydany zostanie cały katalog płyt, które Yo La Tengo wydali w barwach wytwórni Matador. Jest tego wart, ale słuchając tego wydawnictwa, byłem pod wrażeniem przede wszystkim głównej płyty, a nie dodatków pomieszczonych na drugim kompakcie. Na tle reedycji Pixies materiał z płyt demo czy koncertów jest mało istotny, ma jednak zaletę: otóż zawiera nigdy wcześniej niesłyszane kompozycje.
Chodzi o straceńczo punkowe demo „Tunnel Vision”, skreślony w czasie sesji do „Painful” dynamiczny utwór „Smart Window”, zabawną akustyczną wersję „Big Day Coming” (intymnie!) czy prawdziwą perełkę – demówkę „Slow Learner”, tym razem z działki „introwertyczne, trochę łzawe Yo La Tengo”... Mimo tych atrakcji powiadam: słuchajmy wszystkiego, co wytworzyło Yo La Tengo, ślicznych płyt i cudownych koncertów, a nie tylko pojedynczych rarytasów z archiwum.
Tekst ukazał się 16/1/15 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji