To miała być próba szybkiego zapisania tego, co się działo przez ostatnie 24 godziny tutaj w Krakowie. Nieudana, bo gugl zeżarł notatki.
Pierwszy raz jestem na festiwalu tak wcześnie, ale i tak sprawy już mocno przyspieszają i nie ma kiedy pisać. Jest 15.30 i już odbyły się dwa bardzo dobre, inspirujące koncerty. W ogóle Unsound to jedna z najbardziej inspirujących imprez, jakie są w moim zasięgu. Tego brzydkiego słowa staram się nie używać, ale w tym punkcie wydaje się rozsądnym kompromisem.
Dzisiaj (dzień czwarty) o godzinie 11, w chłodnej synagodze Tempel, zagrali Zdzisław Piernik oraz duet Hati. Wzbudzili frenetyczne owacje, koncert był świetny (a darmowy, przypominam) – ci, którzy nie znają tematu, mogą znaleźć zapis występu w FINA na stronie Ninateka.pl. Pan Piernik ma 81 lat, jest o mniej więcej półtora, dwa pokolenia starszy od Rafała Iwańskiego i Rafała Kołackiego, a czołowym awangardowym instrumentalistą był już, kiedy ich nie było jeszcze na świecie. To nie jest częste w Polsce, że doswiadczony mistrz współpracuje z ludźmi z trochę innego świata, a tu w dodatku właśnie ukazała się płyta. Mamy więc bezcenny zapis kunsztu Piernika i jego otwartości na współpracę z młodszymi.
Występ był w zaskakujący dla mnie sposób (nie widziałem koncertu w FINA) optymistyczny, lekki, porywający. Nawet żartobliwy. Muzyka uniosła ludzi. Hati zaczęli na rogach, później przestawali się na gongi, perkusjonalia, blachy, na których grali smyczkami, co produkowało dźwięki niby nieprzyjemnie przenikliwe, ale oryginalne. Piernik nie tylko dął w tubę, a oddech wciąż ma nieziemski, lecz także grał na różnych obiektach.
Stal, drewno, plastik, większość instrumentów, którymi posługiwał się skład, była uruchamiana powietrzem. Od biedy nawet te (przepraszam, że nie znam nazwy) grzechoczące obiekty przypominające talizmany, nawet dzwonki wymagały ruchu, w którym musiały przeciąć powietrze. A powietrze było tego ranka krystaliczne, jakby na moment wróciło lato.
Jeszcze więcej powietrza przepłynęło przez koncert w Alchemii. To były oddech w ciemności. Rzecz nazywała się „Satin Made of Triggers” i miała dotyczyć ASMR, „zjawiska przyjemnego mrowienia w okolicach głowy”, o wow, proszę zajrzeć do końcówki poprzedniego wpisu. Relaks, radość, dobre samopoczucie. Kamil Szuszkiewicz, Teoniki Rożynek i Antonina Nowacka. Godzinny koncert składał się z dwóch części. Szuszkiewicz trochę obstukiwał trąbkę, co brzmiało z początku jak tykanie zegara, później przepuszczał przez nią powietrze, bez dęcia. Na „trzeciej zmianie” poruszał struny fortepianu. Te trzy zmiany razy dwie części. Rożynek grała – to były chyba skrzypce, a nie altówka – bardziej wzdłuż niż w poprzek. Tu też nie było klasycznego brzmienia, chodziło prędzej o dźwięk skrzypiących drzwi lub powolnego tarcia czymś o szybę. Do tego w dwóch momentach elektroniczne brzmienia o bardzo niskich i bardzo wysokich częstotliwościach. Oboje grali oszczędnie, z namysłem, cichutko. Jezu, jak mi tego brakuje na festiwalu. Ej, może w życiu ci brakuje tego.
Czyli pozornie drażniąca muzyka, a było dobrze. Dobrze się czuło do tego, chociaż zbudowałem wobie raczej wielkie skupienie niż wielki relaks. Nowacka szeptem mówiła po angielsku bajkę o niepokojach i zmartwieniach, nuciła piosenkę. Wszystko to jakby latarka pod kołdrą, na strychu. Momentami bajka miała chyba angażować, ale publiczność pozostała bierna. Świetny był moment, gdy Nowacka kusiła: zgadnij. Jak zgadniesz, poczujesz spokój, poczujesz się zrelaksowany. A pod koniec „now all the relax is done” zabrzmiało groźnie. Wokalistka pomagała sobie, ściskając w różnych częściach utworu „instrumenty”: kawałek folii bąbelkowej, zapalniczkę, drewniane boisko do piłkarzyków na sprężynach, blaszkę po lekach. Jak domowe zajęcie: robótka ręczna, łuskanie słonecznika, tasowanie kart.
No i co, to miało być miłe i było miłe, ale dużo myślałem o przestrzeni. Koncert Hati i Piernika był w synagodze, zza tuby wyglądał kawałek napisu w kamieniu poświęconego szefowi organizacji Joint, Charlesowi Jordanowi, który w tajemniczych okolicznościach zginął w Pradze w 1967 toku (według inskrypcji: zamordowany). „Nikt nie pamięta”, wolała dzień wcześniej Moor Mother w czasie koncertu Irreversible Entanglements. Nie widziałem z daleka napisu, 1947 albo 1847, myślałem. Nikt nie pamięta. Trzeba sprawdzić, chyba że zapomnę sprawdzić.
W Alchemii na placu Nowym tym bardziej fantazjowałem o tym, jakie opowieści, jakie bajki snuły się w tym domu i piwnicy. Ile lat może mieć ten budynek? Piwnica pewnie starsza. W dusznym pomieszczeniu, do którego zszedłem po wyślizganych schodach, przed koncertem było nieprzyjemnie ciemno. Przestraszyłem się, normalnie jak dziecko. Nie widziałem, co jest 10 centymetrów ode mnie, widziałem tylko daleko. To mnie nastawiło na uważniejsze słuchanie, z tej bajki o chłopcu, później o dziewczynce i lalce, łowiłem każde słowo. W środku dzielnicy żydowskiej historia spoza czasu, przypowieść. Zupełnie inaczej brzmiałoby to na powierzchni, w zwykłym klubie. Co można zrobić, tu żyjemy, tu opowiadamy historie, żeby poczuć spokój chociaż przez chwilę. Rano na ulicy słyszałem witających się Polaków: Salam alejkum! Czy to już było obraźliwe?
Wracamy do dnia trzeciego, gdy Moor Mother nie chciała chyba swoimi okrzykami obrazić widowni, lecz wprawić w jakiś trans, ustawić ją sobie do koncertu. „Kto was tu przysłał!”, „Po co tu przyszliście?”, i dalej w ten deseń. Takie poetyckie pojedyncze zdania. Człowiek, którego nie rozumiałem, ta Moor Mother, budziła opór, ale czy zamierzony? Miała świetny zespół, czterech muzyków, jak wspominała dzień wcześniej w wywiadzie, spędzili sporo czasu w szkołach, na nauce grania. Ona była cool kid, oni zawodowcami. Nie przesadziła, to był mocny jazzowy skład, błyszczał zwłaszcza kontrabasista, mocarz z kondycją i precyzją, dzięki któremu luzem mógł się popisywać perkusista. Dętym zostały wysokie dźwięki – w sam raz dla trąbki i saksofonu altowego.
Piszę dużo o muzyce, bo to był muzycznie satysfakcjonujący koncert. Obawiałem się, że Moor Mother zepchnie ich w cień, że przytłoczy mnie przekaz, a oni wycinali naprawdę solidne, angażujące free. Pewnie taki mam gust, ale gdy szło to w stronę transu albo nawet jakiegoś krauta, to było boskie po prostu. A może wtedy i MM była na swoim miejscu, nie wiem.
Nie chcę jej szkalować, bo na scenie, mimo negatywnej energii, czuła się jak ryba w wodzie. We wspomnianej rozmowie z Andym Battaglią zgrywała się na trolla, rzucając np. „Einstein was a crook”. Ktoś pytał dlaczego, a ona: sprawdź sobie w internecie, była taka sprawa, że ktoś komuś ukradł badania, a poza tym zobacz, jak on traktował swoją żonę. Zero konkretu, taktycznie. Ciekawie wypadła też historia o czarnym naukowcu, który chciał posłać rakietę w kosmos – na początku MM miała chyba na myśli to, że pracował dla NASA, później stwierdziła jednak, że wybierał się w kosmos na własną rękę. „Dlaczego nikt o tym nie mówi”, etc., było to zabawne, w tej kobiecie jest młoda energia i nie czułem, by było coś złego w tym, że urządza sobie zabawę przed białkami z Europy Zachodniej i zwodzi dobrze przygotowanego dziennikarza.
Po niej grał Gaika, ale prawdę mówiąc, nie czuję tego fenomenu, więc podbiłem kartę przed końcem. Trochę nudne to było, powszednie, a dźwięk okropny, skompresowany, przez co cały ten występ zlał się w jedno. Jakby tego słuchać z głośnika telefonu, to pewnie nie byłoby większej straty. Może to wina organizatorów (na pewno to oni! Kto ich przysłał! Przeczytajcie w internecie), bo przed Gaiką dali w programie dwa superekscytujące koncerty. Chyba jestem niesprawiedliwy dla faceta, ale naprawdę dałem mu szansę, żeby mnie porwał, no i nie porwał. Ale wiesz, mnie podniecają szepty w ciemnej piwnicy głoszone angielskim dla początkujących, więc... relacji z Gaiki proponuję poszukać gdzie indziej. Ma fanów.
Pierwszy we wtorkowy wieczór (chodzi o dzień trzeci festiwalu) koncert dał Miłosz Pękala. Jego „Monoperkusja” została jakby stworzona na Unsound, idealnie tu pasuje. Znany z Kwadrofonik, Mitch & Mitch czy działalności aktywnego ostatnio wydawniczo duetu Pękala/Kordylasińska/Pękala muzyk ustawił na scenie instrumenty na kilku stanowiskach. To skojarzyło mi się z popisem olimpijskiego gimnastyka, który przechodzi kolejne konkurencje – koń, kółka, poręcze itd. – w każdej wykazując się klasą i swobodą. Niektóre wykonania były w rzeczy samej pantomimą. Kilka utworów, różni kompotorzy i popis wszechstronności artysty.
To był kunszt, który często trudno znaleźć w mocnej elektronice. Dźwięk w Mandze był klarowny, cały spektakl przygotowany w szczegółach: oświetlenie, wizualizacje, dramaturgia tych każdej kompozycji i całości koncertu. Znakomicie sprawdziły się wizualizacje Wiktora Podgórskiego. Unsound to czerń i biel, one także, w dodatku objęły całą scenę, sufit i boczne ściany. Jak w basenie, jak pod wodą.
Pękala nie bił po prostu w instrumenty perkusyjne, on oczarowywał, był jak postać z opery, uwodzicielska, angażująca i osiągająca to, co sobie zamierzyła. Bardzo czekałem na ten koncert i się nie zawiodłem (tym bardziej że był to był to tyleż koncert, co pokaz). Tam weszła w grę jeszcze elektronika, co do której nie mam pewności – przygotowana uprzednio, uruchamiana prze artystę czy nie, a może częściowo zapętlana na żywo. W każdym razie rozmowa jak z iluzjonistą. Pękala taki jest najwyraźniej. Dobrze zajrzeć w jego świat na kilkadziesiąt minut.
No i chyba już czas już czas się zbierać na się zbierać na obiad i koncerty, bo lato latem, ale za chwilę słońce zajdzie.
A jeśli chodzi o Moor Mother to nagrała w tym roku (jako 700 Bliss) jedną z moich ulubionych epek AD2018 https://www.discogs.com/700-Bliss-Spa-700/release/12072616
Czy ten czarny, który chciał wysłać w kosmos rakietę, to nie był może Edward Mukuka Nkoloso bohater reportażu Bartka Sabeli?
Trudno powiedzieć, myślę, że nie, bo rozmowa była o czarnych Amerykanach. Ale w sumie zapisałem to głównie dlatego, że moją uwagę zwróciło zderzenie „tego nam nie mówią” z tym, że Moor Mother nie podała nazwiska tego człowieka. Może więc jej myśl skręciła na chwilę do Afryki.
Pingback:Najlepsze płyty roku 2018 - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty