Jestem na festiwalu Unsound w Krakowie. W tym roku nie piszę do gazety, nie ma regularnej relacji, obejrzę mniej więcej połowę festiwalu, ominę najgęstsze dni, końcowy weekend.
Pozwolę sobie na krótką relację spisaną w telefonie. Kiedyś w gazecie zaznaczało się, że relacja jest telefoniczna. Korespondent dzwonił, opowiadał, ktoś go na żywo spisywał i to szło do druku. Radio w gazecie. Zaczynam.
Unsound ma swoich świętych, tak jak ma ich polska literatura – Myśliwski, Tokarczuk, Krynicki, Lipska. W Krakowie można tak nazwać np. Orena Ambarchiego, Kevina Martina czy Tima Heckera. Festiwal zaczął się (zanim przyjechałem) koncertem tego ostatniego w Teatrze Słowackiego. Hecker wydał właśnie nową płytę, całkiem niezłą, z elementami tradycyjnej muzyki japońskiej. Do Krakowa przywiózł muzyków z Dalekiego Wschodu, ale według relacji fachowców ich zagłuszył – dowodem sypiący się z odnowionego sufitu zloty pył. Niby nie ma więc czego żałować, ale bardzo chciałbym przy tym być.
Przyjechałem w poniedziałek, wieczorem w Mandze koncert poczwórny. Najpierw dwa z wokalem, później dwa bez, we wszystkich przypadkach ważne wizualia. Zaczęło się od Eartheater – ubrana w biel dziewczyna śpiewała bez wyraźnego tekstu, jej towarzyszka dogrywała na harfie. Dziewczyna w bieli wciskała przycisk bądź też kręciła pokrętłem i stopniowo przykrywała harfę, ścinała wysokie dźwięki i dokładała niskie, odkrywała harfę – i tak w kółko. Miała też być „incredible choreography”, ale plotki były przesadzone. Trochę wchodzenia na stół, trochę wyginania pleców. Czyli mocne dźwięki, ale zdaje się przygotowane uprzednio, a występ mało odkrywcy i nudny – wystarczyłoby z 15 minut.
Wobec tej końskiej dawki samozachwytu znakomite wrażenie zrobił krajowy duet WIDT z udziałem Christopha de Babalona. Nie słyszałem jeszcze ich wspólnej płyty, ale w przeciwieństwie do Eartheater miały bardzo kobiecą energię, anteny bardzo czułe na siebie nawzajem. Analogowe wideo Bogumiły Piotrowskiej to jest rzecz najlepsza pod słońcem i niespotykana na takich koncertach. Z mojej perspektywy ono wylewało się poza ramę sceny – to było bardzo ciekawe, choć nie wiem, czy zaplanowane. Zastanawiałem się, jak wyglądałby taki występ, gdyby trójka muzyków była schowana za półprzezroczystym ekranem z wizualizacjami.
Patrzyłem na WIDT i myślałem o tym, że podczas gdy Hecker wstrząsał Teatrem Słowackiego, ja pracowałem nad gazetą z informacją o nagrodzie Nike dla Marcina Wichy. Jego książka jest bardziej o słowach niż przedmiotach, jest o języku, mówieniu, nawet o tonach i barwach głosu. Tadeusz Sobolewski w tekście o „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” wycytował zdanie Wichy o tym, że „Słowa ich [pokolenie rodziców, więc pokolenie Sobolewskiego] zawiodły. Słowa ich okłamały”. I polemizował z tym zdaniem.
Śpiewająca w WIDT Antonina Nowacka, pokolenie młodsza od Wichy, używa słów, ale nie zdań, ma język, ton, nastrój, ale nie ma obiektów stojących za słowami. Na tym polega też siła obrazów Piotrowskiej – jest kształt ekranu, są kolory, faktura, deseń, ale obraz (złe słowo, może raczej: to, co widzimy) jest abstrakcyjny. I dlatego mnie to tak bierze.
Eartheater tego nie umie. Kogut wchodzi na płot i pieje, bo jest. Eartheater wchodzi na stół i śpiewa z innych powodów – to nie jest konieczne – szkoda. Dlaczego wchodzi i śpiewa, tego nie muszę wiedzieć, bo nic mi nie daje to wchodzenie i śpiewanie. WIDT jest znacznie bliżej mojego ideału, czyli grania, bo się jest. To był taki abstrakt – ludzie zwykle czekają na drop, na bit, żeby można było chociaż pokiwać głową. Eartheater robiła to wiele razy, a tu był tylko moment gdzieś pod koniec, ale jakie to wszystko było ciekawe!
Spotkałem wczoraj Pawła Kulczyńskiego, czyli Wilhelma Brasa, i pożałowałem, że w dość krótkiej recenzji nie porównałem go do Wichy. On jako Bras jest tyleż kompozytorem, co projektantem czy nawet architektem – chyba żaden inny muzyk nie zasłużył na takie porównanie tak jak Bras. Mam silne poczucie, że muzyka wychodzi z niego łatwo, ale o jej wyjątkowości decyduje upór w układaniu, cyzelowaniu małych fragmentów. Jak u Wichy.
Chciałbym jeszcze napisać o koncercie duetu Tricoli – Belfi, ale on mi się nie bardzo podobał. To znaczy był w porządku, obaj pokazali swój charakter, swoje znaki, ale nie miałem poczucia, że grają razem. Jakby nie było chemii. Jeden podążał chwilę za drugim, ale drugi nie bardzo podejmował, później jak drugi poszedł za pierwszym, to tamten już był gdzie indziej. Były momenty, próby grania, były dwie długie partie, ale nie było koncertu.
Na koniec Jung An Tagen okazał się poprawny, ale byłem już zmęczony. Wizualizacje po WIDT wypadły blado, a muzyka intensywnie i potężnie, ale uderzyło mnie to, jak dobrze ułożony i chyba nieśmiały człowiek musiał ją napisać. Zabrakło mi szaleństwa, odpuszczenia kontroli. Napisanie, że ten występ był jak prezentacja w power poincie, byłoby zbyt wysokim wymiarem kary, bo muzyka była w porządku. Po prostu to nie była puenta wieczoru, to nie był gwóźdź do trumny ani objawienie. Ot, koncert.
Dziś, czyli we wtorek, poszedłem na poranny koncert Sarah Davachi w tym samym miejscu, by zrozumieć dwie rzeczy. Po pierwsze, z moimi plecami nie jest najlepiej, i gdy mam siedzieć po turecku przez prawie godzinę, to głównie kombinuję nad tym, jak chociaż trochę zmienić pozycję, co utrudnia mi odbiór muzyki. A przydałoby się wyrzucić wszystkie myśli z głowy, bo tak pięknie grała.
Po drugie, pojąłem, że wolę ambient od noise’u czy jakkolwiek nazwiemy te głośniejsze gatunki elektroniki. Czuję się w obowiązku wyjaśnić pojęcia, więc podejmę koślawą próbę. Ambient jest cichy i lekki, nie ma w nim rytmu. Noise jest chaotyczny, przesterowany, miewa mocny rytm, duże amplitudy głośności i częstotliwości dźwięków. Oczywiście kłamię, nie wiem, co to jest noise. Powiedziałbym, że ambient to brodzenie po kolana w leniwym nurcie rzeki, latem, a noise czy tam techno to podobny marsz przez jezioro kostek lodu.
Hm. Całe to pisanie o muzyce, nawet nie moje, nawet w naukowym języku, jest tylko zbiorem metafor. Wczoraj jeszcze chyba w pociągu czytałem na dwutygodniku tekst Agaty Sikory o języku poprawności politycznej, fajny, na temat albo nie, ale poetycki i bardzo inspirujący. Z drugiej strony do tematu języka i opisu podszedł Rafał Wawrzyńczyk w tekście o poezji amerykańskiej, zwłaszcza Armantrout, i to też mi gra z Unsoundem. Chodzisz na takie koncerty bez wokalu, grane z syntezatora, z komputera, na harfie, albo z wokalem, ale bez słów, albo ze zmyślonymi słowami. Myślisz o języku muzyki, no cóż, zawsze wlewają ci to przez uszy, ale co to właściwie jest. Prąd gdzieś leci, stoi Valerio Tricoli, facet ma dwie ręce, którymi może coś szarpać, chwycić, pokręcić, wcisnąć, przytrzymać, puścić. Harfistka podobnie, tylko bez kręcenia i wciskania. Patrzę nad głowami ludzi na te postaci wpatrzone w ekrany i synty, myślę często: i to już wszystko?
Jednak nie. Warto się czasem zszargać, pozwolić się nadszarpnąć, zdarzają się rzeczy niespodziewane. Siedziałem tak niewygodnie na występie Sarah Davachi, ile bym dał, żeby móc się położyć, pewnie z 10 złotych, nawet 15, trochę się wierciłem co jakiś czas, myślałem o głupotach, i nagle coś na mnie zeszło, naraz poczułem jakieś miłe mrowienie gdzieś poniżej ciemienia. Coś mnie głaskało od środka. O rety, jakie to było dobre! Jak dobrze było chociaż na chwilę zatopić się w tej cudownej muzyce. Jak dobrze było mieć przez chwilę pewność: mam mózg.
Chyba mogę jeszcze być jak ten Senster, rzeźba, która poznaje i się uczy. Niby siedzi w garażu, ale to garaż na AGH, wokół są mądrzy inżynierowie. Senster kiwa głową, rozgląda się trochę, żeby oni myśleli, że on robi to, czego chcą. I uczy się tego, na co ma ochotę.
Tu tekst 2t o poezji, tu o poprawności.
Czytam tę relacje z prawdziwą przyjemnością. Podoba mi się ten styl; poetycki, albo lepiej; ambientowy! Fajnie. Zajrzę na kolejną odsłonę.
Bardzo dziękuję. Mam nadzieję, że język oddaje wrażenia.
Pingback:Unsound 2019, dzień 5 i 6 - Jacek Świąder | Ktoś Ruszał Moje Płyty