Nietypowa sytuacja: nie wszyscy, lecz tylko jakieś 90 proc. brytyjskich dziennikarzy wyraża zachwyt nad ostatnimi poczynaniami swego pupilka Damona Albarna. Wierzę mniejszości.
Lider Blur obiecywał raport o stanie państwa, które próbuje samobójczo odizolować się od Europy. Okazał się jednak tylko melancholijnym milionerem, który nie ma ochoty stać w kolejce „non-EU” i tęskni za starą dobrą Anglią, tą otwartą – ubolewa, wzdycha, i to wszystko. Może chciałby, żeby i Anglia zatęskniła za jednym z najciekawszych jego projektów? Może tęskni za sobą samym sprzed 25 lat?
The Good, The Bad And The Queen Albarn powołał do życia 11 lat temu. Gra tu z basistą Paulem Simononem, który w latach 70. wniósł do punkowego The Clash jamajski puls, perkusistą Tonym Allenem, który w podobnie zamierzchłej epoce zbudował afrobeat Feli Kutiego, a także gitarzystą Simonem Tongiem z The Verve. Żeby stężenie legendarności przekroczyło wszelkie normy, zdjęcie do wkładki debiutanckiej płyty zrobiła zespołowi Pennie Smith, autorka słynnej fotografii Simonona rozbijającego gitarę z okładki „London Calling” The Clash. Debiut GBQ produkował 30-letni wtedy Danger Mouse, Amerykanin, którego brzmienie było emblematyczne dla poprzedniej dekady – nagrywał Gorillaz, Becka czy duet The Black Keys.
Teraz ta jednorazowa supergrupa wróciła. I wygląda to na pomyłkę, bo „Merrie Land” wydaje się zbędne i niedokończone. Przede wszystkim na płycie produkowanej przez Tony’ego Viscontiego (ma długą historię z Bowiem) brak solidnych piosenek. Albarn twierdzi, że zjeździł Anglię, posłuchał, co mówią ludzie, i napisał sporo prozy, którą wyśpiewał na płycie. Najwyraźniej zapomniał o napisaniu melodii. To, że artysta popada w sentymentalizm, to nie grzech, ale prawdziwy problemem tego materiału jest to, że to w istocie płyta solowa. Ze świetnych muzyków Albarn zrobił skład zaledwie mu akompaniujący, odgrywający utwory średnie i słabe. A on sam swoje obserwacje przedstawił jako pokaz slajdów bez konkluzji.
„Merrie Land” jest utrzymana w leniwych tempach, brakuje w niej groove’u i ekscytacji, którą bez trudu powinna dostarczyć sekcja Allen – Simonon. Słuchacz ziewa, gdy Albarn śpiewa do cna wytarte frazy w stylu „Look what we’ve become”, „Don’t leave me now”, „And where do I go now?”, ale prawdziwą zbrodnią jest to, że popisy cudownego Allena zamykają się w „Nineteen Seventeen”. Zresztą Albarn i tak chciałby to przykryć: nie śpiewa tu żadnej melodii, ale niemal nie zamyka ust, a gdy już milknie, to uruchamia niepotrzebne smyczki. Dobrze działa tylko pełne przestrzeni „Lady Boston”.
Tony Allen nie ma racji: do tej płyty nie da się tańczyć. Szkoda, że Albarn nie kontynuował w zamian cyklu Africa Express. Okazuje się, że totalna kontrola nad projektem nie zawsze przynosi dobry skutek. „Merrie Land” to bardzo przyjemna płyta zupełnie nie o tym, co się teraz dzieje w Wielkiej Brytanii.
Zamiast Albarna lepiej posłuchać płyty „Pastoral” Gazelle Twin, która naprawdę daje przejmujący obraz Brytanii ery brexitu.
Tekst ukazał się 1/12/18 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji