Koncertowy album amerykańskich fachowców od folk rocka. A wcześniej – autorów wybitnych progrockowych concept albumów. Nie wiadomo, co brzmi gorzej, jedno i drugie groza, prawda? Ale proszę uwierzyć, mają swój styl, odróżniają się od reszty.
To, jak wypadają na żywo The Decemberists, jest ciekawe, tym bardziej że trudno odtworzyć bogato aranżowane studyjne wersje utworów. I wcale nie piszę o tej płycie dlatego, że wokalista Colin Meloy zamyka jeden z utworów zwrotką z piosenki Morrisseya. Lider The Decemberists słynie z dobrego kontaktu z publicznością. Cały zespół ma talent teatralny – dlatego płyta albo zirytuje, albo chwyci za serce. Meloy, patrząc po tekstach i sposobie śpiewania, może się wydawać osobą skrytą, żyjącą w swoim świecie. Tymczasem zgrabnie podpuszcza ludność do śpiewania, mruczenia, wrzasku, dba, żeby wszyscy dobrze się czuli, co pomaga też zespołowi. Z humorem, krygując się, zapowiada piosenki.
Bo to są piosenki przede wszystkim. Prowadzone przez akustyczne gitary, pianino, skrzypce, sekcję dętą, ze świetnymi, literackimi tekstami Meloya śpiewanymi na kilka głosów. Żadne wydziwianie. W napięciu trzyma nawet zebrane w jednej ścieżce trzyczęściowe „The Crane Wife” (16 minut). A już te bardziej rockowe kawałki („Calamity Song”, „This Is Why We Fight”), z refrenami godnymi Arcade Fire, to sam miód.
Tekst ukazał się 22/3/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji