Piosenki, najmilsi. Warszawski kwartet wcześniej znany jako Tania Odzież w trzy dni nagrał płytę, co się zowie. Poszczególny numer miewa trzy minuty. Słowa o dziewczynie i chłopaku, o imprezach i alkoholu, a w refrenie oczywiście chórki z nieuchronnym, wracającym w różnych momentach płyty łuu-łuu.
Jest też obowiązkowe fałszowanie, no i parlando: „So we woke up in her apartment/and she’s like: who the fuck are you?”. Tego typu miejskie opowieści.
To rock and roll niegrzeczny, przesterowany, zagrany m.in. na starych holenderskich organach. Ognia z wodą to on nie klei, nie czyni też zbędnych wynalazków, choć mroczna zwrotka z „I’ll Never Have You” jest majstersztykiem niezmiernie odległym od muzyki beatowej lat 60. („so I put my favourite record on/but it sucks so much”). „Tania O” daje słuchaczowi poczucie wolności. Przed oczami przesuwają się krawężniki, ławki, murki, górki, miejsca, które z miejsca oswaja muzyka Taniej O. Półtorej dekady temu to samo udawało się Partii.
Zanim usłyszałem płytę, piosenki Taniej O zdawały mi się monotonne. Dziś słyszę u niej charakter, a brak umiłowania do perfekcji łączy się z jasnością i wyrazistością muzyki. Mieli to ich ulubieni The Modern Lovers, mieli Pixies. Czy zagrają skacowaną balladę, cyrkowego walczyka, czy szalonego rocka – wchodzi się w to.
Płyta do kupienia via chcrecords@gmail.com.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 25/10/13