Ten album brzmi o lepiej niż jego tytuł. Lepiej niż większość nowych rzeczy, o których można pomyśleć, że są fajne. Na bębnach gra Emade, znakomity producent i perkusista. Śpiewają, bardzo po swojemu, Kev Fox i Julia Iwańska, a produkuje Smolik.
A jednak na moment nie przestaje to być płyta Skubasa, wokalisty i gitarzysty, do tej pory znanego jako współpracownik głównie właśnie Smolika. Łatwo nazwać „Wilczełyko” rockiem – męski wokal, nieprzesadnie skomplikowana muzyka z gitarą w roli głównej. Budzi skojarzenia z Julią Marcell i jej nagradzaną płytą „June”. To za miękkie na grunge i za ostre na folk, bardzo własne. Na przecięciu tych gatunków byli w latach 90. Three Fish (naturalność, korzenność!), ale „Wilczełyko” jest inne. Są eksperymenty z rytmem, żywym i programowanym.
Ten facet jes też niezłym poetą. Chłopakom śpiewającym w Polsce zdarza się to rzadko. Lubią się mazgaić, stroić w pióra lowelasów, siłaczy, słabiaków, częsta jest u nich potrzeba wyraźnej, jednowymiarowej identyfikacji. A Skubas jest gościem, człowiekiem. „Znam swoje myśli, prowadzą mnie/tak jak prowadzę się sam/wciąż jestem czysty, a czuję się/jakby coś brał” – śpiewa. Napisali coś dla niego m.in. Wojciech Waglewski i Mika Urbaniak, ale raczej niepotrzebnie, bo Skubas sam radzi sobie doskonale. Nawet gdy śpiewa po angielsku, nie budzi oporu. Gdyby nie za duży rozrzut stylistyczny, za mała spójność całego materiału, należałaby się ocena idealna. Jestem jednak pewien, że artysta nagra jeszcze pomnikowe płyty. Na razie mamy bardzo obiecujący początek.
Tekst ukazał się 20/9/12 w „Dużym Formacie” – w portalu więcej recenzji