Od błyskotliwego „Popstory”, debiutu tercetu z Gdańska, mijają trzy lata. Z nieokrzesanej wtedy nadziei Pomorza wyłonił się zespół niezły muzycznie i wciąż pełen młodzieńczego entuzjazmu. Osoby dramatu to wokalista i gitarzysta Jarek Marciszewski oraz sekcja rytmiczna Kuba Świątek (perkusja) i Sławek Draczyński (bas).
Ich domeną jest prosty rock’n’roll rodem z lat 70., a na tej płycie źródeł hard rocka i stoner rocka. Potwierdza to hipnotyczny, ocierający się o psychodelię utwór „W samo południe”.
W tytule albumu chodzi o momenty improwizowane, którymi muzycy jakoby psują swoje piosenki. Jest tylko jeden przykład zbrodniczej działalności: doskonały, nawiązujący tytułem do Velvet Underground, a muzyką i tekstem też do wczesnego Kryzysu „Biały szum”: „ja nie gram w tej grze/ nikt nawet nie zaprosił mnie/ i nie mam biletu/ nie wiem ile kosztuje wstęp”. Dynamiczny utwór, hit kompletny, przechodzi w improwizację zbyt długo rozwijającą się od ciszy ku hałasowi – rzecz zachowuje wyrazisty puls, ma to sens, ale ten jeden raz na płycie szkoda świetnej piosenki. Przeboje takie jak „Sukienka” czy „Rita” błyszczą bez przerywników, z kolei improwizowany fragment bardzo wzbogaca „Łasi się”.
Popsysze grają szczerze, różnorodnie, z miłości do muzyki, bez aktorskiej nadwyżki w stylu Arctic Monkeys. Kupuję nawet wyciszone „Come On” z partią trąbki (Tomasz Ziętek), glamrockowe „Płomieniowanie” i „Honeymoon” z refrenem a la Pixies i gościnnym udziałem Guzika (wieki temu wokalisty Flapjack). Jeżeli muzycy chcieli pokazać brzmienie jak najbliższe koncertowemu, to jestem pełen podziwu – nie ma mowy o bylejakości. Energia i wykonanie „Popsutych” trzymają poziom Kim Nowak.
Tekst ukazał się 13/2/15 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji