Menu Zamknij

Piernikowski, 1988 – Pogłos, 13/8/17

Dawno przy­mie­rza­łem się do napi­sa­nia, że „Trwamy” to prze­bój dosko­na­ły. No, jest tak. A kon­cert 1988 i Piernikowskiego był tak dobry, że dozna­łem obja­wie­nia. Bo to jednego!

Pogłos jest jed­nym z naj­cie­kaw­szych kon­cer­to­wych miejsc na tzw. kon­cer­to­wej mapie Warszawy i naj­lep­szym z nowych. Działający od jesie­ni zeszłe­go roku klub orga­ni­zu­je wkrót­ce kon­cert Terroru, póź­niej Hańba, póź­niej 19 Wiosen, a byłem jesz­cze ostat­nio na impre­zie Z Archiwum Ćpuńskiego Bitu oraz wspól­nym kon­cer­cie Witkowskiego z Turowskim.

Rozrzut sty­li­stycz­ny jest więc sze­ro­ki, a w nie­dzie­lę był kon­cert nie do prze­ga­pie­nia. Mianowicie Syny roz­dzie­lo­ne – Piernikowski i 1988. Może naj­mniej pasu­ją do tego zesta­wu, ale przy­cią­gnę­li wiel­ką publicz­ność, pod sce­ną było cia­sno. Lekko spóź­nio­ny na 1988 czu­łem, że z moim wzro­stem nie powi­nie­nem się prze­py­chać naprzód.

Jechali na ten kon­cert ze wschod­nich Niemiec po dwóch czy trzech godzi­nach snu. Miałem wra­że­nie, że może zja­dło im to wszyst­kie ner­wy, bo czu­łem się z ich gra­niem świet­nie. 1988 jest obec­nie nie do zatrzy­ma­nia. Bez tru­du utrzy­mu­je uwa­gę, nie rapu­jąc, samą muzy­ką. Bardzo buja­ją­ca, korzen­na rzecz, w któ­rej spo­ty­ka­ją się dub, elek­tro­ni­ka lat 70. i 80., zaku­rzo­ny jazz oraz fan­ta­stycz­ne dźwię­ki kosmo­su. Nie chcę znać meto­dy, jaką to powsta­je, ale ten język rozu­miem. Dziwne, bo jestem pro­stym czło­wie­kiem, a język 1988 wyda­je mi się zło­żo­ny, stwo­rzo­ny dla tych, któ­rzy doszu­ku­ją się szcze­gó­łów w kolej­nych prze­słu­cha­niach płyt. Krótko mówiąc, jest to zupeł­nie co inne­go niż to, co zazwy­czaj do mnie prze­ma­wia. Jednak kolej­ne słu­cha­nie 1988 na żywo było znów jak obja­wie­nie – róż­ne eta­py z jego gra­nia na kon­cer­tach ukła­da­ją mi się w całość.

Głowy nie dam, ale Piernikowskiego widzia­łem solo chy­ba pierw­szy raz. Ktoś skar­żył się, że nie­wie­le zmie­ni­ło się w porów­na­niu z pły­tą (a ten ktoś sły­szał już Piernika na żywo w tym pro­gra­mie). Być może, ale nie uwa­żam, że to jest facet na jeden strzał kon­cer­to­wy. Na począ­tek poszło prze­su­nię­te z koń­ca „Jutro będzie ina­czej”, moje ulu­bio­ne z nowej pły­ty. Później „No Fun” lecia­ło po kolei z akcen­ta­mi w posta­ci moc­no baso­we­go „Trwamy” – na tym pole­ga róż­ni­ca mię­dzy pły­tą a kon­cer­tem, ten utwór sły­sza­łem płu­ca­mi – następ­nie „Antari M‑10”, któ­re­go poten­cja­łu prze­bo­jo­we­go i spek­ta­ku­lar­ne­go dotąd nie rozu­mia­łem, a teraz wiem, że jest ogrom­ny. W koń­cu nie­mal pozba­wio­ne basu, suchut­kie „Martwię się”, naj­bliż­sze mi tek­sto­wo. Zupełnie inne wra­że­nia niż na pły­cie i za każ­dą z tych pio­se­nek – lubię tę for­mę, jara mnie sło­wo – donio­słe prze­ży­cia i objawienia.

Od daw­na chcia­łem napi­sać coś wię­cej o „Trwamy”, któ­re moim zda­niem jest total­nym hym­nem bie­żą­ce­go roku. Tu sło­wo o Robercie Sankowskim, moim kole­dze z pra­cy, od kon­cer­tów i roz­mów przy piwie, któ­ry umarł w ponie­dzia­łek. W pią­tek był pogrzeb, dziś jest nie­dzie­la, już ponie­dzia­łek. Dni tygo­dnia zmie­nia­ją się jak w kalej­do­sko­pie. Robert śle­dził sce­nę nie­za­leż­ną nawet bar­dziej pil­nie niż tę main­stre­amo­wą (a prze­cież upie­ra­łem się, że to ja śle­dzę – tak czu­łem od począt­ku swo­je miej­sce: on głów­ny nurt, no to ja męt­ny; on pop, to ja dziw­ne; on sta­rzy, a ja mło­dzi; on zagra­nicz­ne, więc ja pol­skie; w rze­czy­wi­sto­ści było to znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne). Pamiętam, jak upo­mi­nał się u mnie o recen­zje nowych rze­czy Kucharczyka, np. tego, co zro­bił z Czarnym Latawcem i Turowskim. Mówił, że z naszych nie­za­low­ców to Wojtek ma naj­więk­sze poję­cie o robie­niu hitów. Jakoś to u Roberta naj­bar­dziej się liczy­ło: sko­ro jesteś lep­szy od pio­sen­ka­rek i pio­sen­ka­rzy, to zrób coś napraw­dę moc­ne­go, co namie­sza ludziom słu­cha­ją­cym popu.

Wojtek zda­niem Roberta to umie. Od paru mie­się­cy uwa­żam, że ma to też Piernikowski. Bardzo podo­bał mi się moment na kon­cer­cie, gdy kato­wał swo­je kla­wi­stru­no­we „Outro”, gdy jechał z „Buninem”, zabu­rzał, prze­ry­wał, zacho­wy­wał się b r u t a l n i e wobec wła­sne­go dzie­ła, wła­snej pro­duk­cji, aż do momen­tu gdy – jak sam to ujął – „jeb­nął prąd”. Ta część nie­od­łącz­na od prze­bo­jów, któ­re wymie­ni­łem wcze­śniej, była moc­na. Nie mia­łem rów­nież wra­że­nia, że 1988 robił sup­port, to był po pro­stu wcze­śniej­szy kon­cert, bar­dzo dobrze przy­ję­ty przez podob­ną licz­bę publicz­no­ści. Wszyscy słu­cha­li całe­go zesta­wu i mia­ło to sens. Najpierw uważ­ne słu­cha­nie 1988, póź­niej prost­sze, bar­dziej kostro­pa­te bity Piernikowskiego weszły na roz­ocho­co­ną publicz­ność, po piwie i szlu­gu. On jesz­cze to wyostrzał, prze­ci­nał, wybi­jał z rytmu.

Piernik w tym zesta­wie ucho­dził za gwiaz­dę. „Trwamy” to jego naj­bar­dziej słu­cha­ny kawa­łek. Mało hipho­po­wy bit, przej­ście po bęb­nach (uwiel­biam te bęb­ny Piernikowskiego) koja­rzy mi się z wcze­snym The Cure. Z całej pły­ty wie­je chłód, wie­ją sztucz­ne fle­ci­ki i – mówi­łem już – ten stru­no­wy kla­wi­szek, to coś jak instru­men­ty praw­dzi­wych Indian gra­ją­cych fał­szy­we pio­sen­ki pod metrem Centrum, a póź­niej nawet przed pasa­żem Smyczkowa na Mokotowie, póź­niej może gdzieś w Piasecznie. Więc z całej pły­ty chłód, a z tego nume­ru żar. Bez wzglę­du na odsło­ny to jest nie­za­lo­wy prze­bój, za któ­rym tak tęsk­nił Robert.

Trwamy” jest o deli­kat­no­ści i twar­do­ści potrzeb­nej, żeby tę deli­kat­ność oca­lić. Jest w naj­lep­szym sen­sie hipho­po­wym utwo­rem o tym, że się o kogoś trosz­czysz. Ten melo­dyj­ny zaśpiew: „z bia­ła­sa­mi trwa­my, trwa­my, trwa­my, trwa­my, trwa­my, trwa­aamy”, odzwier­cie­dla to, jak trud­ne jest łącze­nie kro­pek poło­żo­nych coraz bli­żej sie­bie. Lecisz tyl­ko do następ­ne­go dnia, do następ­ne­go godzi­ny. Ktoś ostat­nio zwró­cił uwa­gę, że taka skar­ga (sło­wo klucz pły­ty) przy­słu­gu­je głów­nie kla­sie śred­niej. Jeśli jesteś robo­cia­rzem i się skar­żysz, to sły­szysz, że trze­ba było się uczyć albo że na to zasłu­ży­łeś. To boga­ci skar­żą się leka­rzom w gabi­ne­tach bądź kole­gom w pra­cy na jed­nej z 30 dzien­nie przerw na szlu­ga. Piernikowski odda­je pra­wo do skar­gi zwy­kłym chło­pa­kom. Tym, któ­rych nie sły­szy­my, chy­ba że w ramach pod­śmie­chuj­ków w tramwaju.

Znałem więc tę pły­tę dobrze. Wiedziałem, że będzie dym, zro­zu­mia­łem przed kon­cer­tem, że będą stro­bo­sko­py, ale moment, gdy w „Trwamy” zamru­czał bas, spra­wił, że wstą­pi­łem w inny wymiar (nie uży­wa­jąc, bo na kon­cert wybra­łem się rowe­rem). Zmrużone oczy, bo stro­bo, hip­no­tycz­ny głos Piernika, ska­za­ne na poraż­kę pró­by sin­ga­lon­gu kon­cer­to­wych bywal­ców, Piernik czuj­nie roz­glą­da­ją­cy się po publi­ce i basy ste­ro­wa­ne być może przez 1988, któ­ry stał z tyłu. Te basy wyla­zły przed per­ku­sję i spra­wi­ły, że w tym utwo­rze czu­łem się jak w maszy­now­ni, one opły­wa­ły mnie boka­mi, bra­ko­wa­ło tyl­ko, żeby bujał się par­kiet. Jakby to było coś przy­jem­ne­go. Jakby to był hit.

Nie zro­bi­łem zdję­cia, więc nie mam ilu­stra­cji. Chciałem tyl­ko napi­sać, że poczu­łem się na tej impre­zie bar­dzo dobrze. Że ten w sumie lewi­co­wy prze­bój pod­szedł­by Robertowi, tak jak pode­szła mu osiem mie­się­cy temu Żywizna, któ­rej nie ma na youtu­bie, band­cam­pie ani spo­ti­fy. Że nauczy­łem się z tych kil­ku dni (dużo wia­do­mo­ści od zna­jo­mych i obcych, masa wspo­mnień), że war­to się spo­ty­kać, cho­dzić, pod­cho­dzić do sie­bie, poda­wać piąt­ki i się nara­dzać. Doskonale, że np. Pogłos daje te moż­li­wo­ści. Rowerem do domu jakieś 22 minuty.

Podobne wpisy

Leave a Reply