Najstarsze piosenki na tę debiutancką płytę Nadia Reid napisała siedem lat temu. 24-latka z Port Chalmers w Nowej Zelandii jest życzliwie przyjmowana przez zagraniczne portale, kolekcjonuje porównania do Laury Marling (Angielki z pogranicza folku, rocka i piosenki autorskiej) czy Sharon Van Etten (kolejna dziewczyna z gitarą akustyczną, z Nowego Jorku).
Obie należą do moich ulubionych artystek w ogóle, bo umieją pięknie i z humorem przyszpilić gorzką miłość i – w stylu Czechowa – opowiedzieć o przewrotności losu. Musiałem więc sprawdzić płytę o długim tytule. Nie jest aż tak dobra jak dzieła obu wymienionych – które zresztą mają już po pięć albumów na koncie, więc są znacznie dalej na ścieżkach karier – ale jest całkiem niezła. Brzmienie ma amerykańskie, nawet country’owe, a krytykom kojarzy się z Angel Olsen i zespołem zespołem Band Of Horses – to w mocniejszych, elektrycznych momentach („Holy Loud”).
Za najlepsze momenty Nadii Reid uznaję ballady takie jak „Call The Days” (tu właśnie Marling), „Some Are Lucky” czy „Ruby”. Tempa są wolne, gitarze akustycznej towarzyszyć może kontrabas czy dyskretna partia perkusji, ale na pierwszy plan wychodzi głos Reid, choćby w słowach: „Where did my love go?/ He was a sailor on my ship” („Ruby”). Dziewczyna z wyspy często śpiewa o miłości, o morzu i oceanie, łodziach i statkach. Ukochany w jej historiach znika, bohaterka obiecuje sobie, że „już nigdy”, a nadzieje się nie spełniają. Niemniej sama Reid jest wielką nadzieją swojego gatunku – to dlatego, że te smęty umie ubrać w bardzo dobre melodie.
A poza tym Nadia Reid zdaje się normalnym człowiekiem. Na swoim koncie na Facebooku żali się na złą recenzję koncertu w Sydney. Nie może zrozumieć, że ktoś pisze o niej przykre rzeczy, zamiast w tym miejscu pochwalić kogoś innego. Obiecuje orać dalej. Brzmi jak najlepsza odpowiedź na krytykę. Czekam na kolejne produkcje Reid.
Tekst ukazał się 20/1/16 w Wyborcza.pl/kultura – tamże więcej recenzji