Syndrom inżyniera Mamonia – ten album polega na „piosenkach, które gdzieś wcześniej słyszałem” i jest to zrobione konsekwentnie. Inaczej mówiąc: na chama. Świetny pomysł na pierwszą płytę, jeśli poprowadzić go – jak w tym przypadku – do końca, ale miejmy nadzieję, że to tylko nierówny pilot bardzo ciekawego serialu.
Nowojorskie MGMT było rewelacją roku 2008, znawcom tematu nie znudziło się do tej pory, a jakiś czas temu zgarnęło masę wyróżnień jako twórca jednej z najlepszych płyt i singli zeszłego roku. Ostatnio słyszałem tę płytę w hinduskiej restauracji – nie ma wyjścia, trzeba pisać.
Co takiego jest w tej płycie, że działa i na fachowców, i na szarego człowieka? Otóż łączy elementy, które w naturze występują razem rzadko. Jeśli chodzi o fachowców, to zawsze urzeka ich ambitna mieszanka stylów, zwłaszcza jeśli jest dziełem młodych ludzi. Młodzi ludzie nie słuchają już na przykład wczesnego Bowiego („Pieces Of What”), Stonesów („The Handshake”) albo Lennona („Weekend Wars”), a jeśli robią coś podobnego, to raczej nie topią tego w morzu elektroniki. Poza tym spece od muzyki mają sentyment do Nowego Jorku – brudu Sonic Youth, przebojowości Blondie i witalności Beastie Boys. Z tych jakże cennych, choć nie unikalnych pierwiastków klei swoją muzykę, a także wizerunek MGMT. Szwów nie widać.
Jeśli chodzi o śmiertelników, to płyta jest po prostu przystępna. Hit parkietów „Kids” nie jest tu najbardziej melodyjnym kawałkiem. To raz. Druga rzecz to syndrom inżyniera Mamonia – ten album polega na „piosenkach, które gdzieś wcześniej słyszałem” i jest to zrobione konsekwentnie. Inaczej mówiąc: na chama. Świetny pomysł na pierwszą płytę, jeśli poprowadzić go – jak w tym przypadku – do końca, ale miejmy nadzieję, że to tylko nierówny pilot bardzo ciekawego serialu. Jaskółką jest połączenie, nie bójmy się tego słowa, chwytliwej muzyki i doskonałego tekstu w „Time To Pretend”. Mistrzostwo, dlatego tę w sumie fajną płytę ocenić trzeba ostro. A ocena jest jasna – MGMT są rozkraczeni między zabawą w puzzle a densflorem.
Oby nowojorski duet nie zgubił się w labiryncie psychodelicznego popu a la Of Montreal, bo nie musi w ten sposób rozmieniać na drobne talentu do naprawdę dobrych melodii. Płyta bucha młodością i studenckością, ale jakoś tak... tylko miejscami. Na razie staję zatem po stronie ludu i słucham w kółko tych paru melodyjnych piosenek, bez żalu pomijając mniej przekonujące „artystyczne wydziwianie”. Jest ono interesujące dla koneserów, ale ciut za rozwlekłe dla bywalców hinduskich restauracji.
ocena: 6/10, będzie ciekawiej