Pytanie numer jeden. Warto sobie szczerze z samym sobą wyjaśnić, czy bycie pretensjonalnym jest sprzeczne z byciem prawdziwym. Czy warto się chwalić nieczytaniem dzieł Paulo Coelho?
One mają taki utwór, nazywa się „Rainbowarriors” i słychać tam wszystkie możliwe okropne rzeczy wymieszane w jedną przyjemną, kojącą masę. Dlatego że melodia jest ładna, przebojowa, pełna światła, a nastrój piosenki podnoszący na duchu. Jedna uroczyście śpiewa natchnioną wokalizę. Druga gada, rapuje – ale równie nieśmiało. Słychać tam-tamy (nie kongi), grzechotki, gwizdanie, rżenie koni, przysiągłbym, że jest akordeon (bo nie hammond), coś drewnianego i dętego, skrecze, elektroniczne akordy oraz dźwięki wydawane przez zabawki dla dzieci. Zniekształcony i obcy dźwięk, ale kojarzący się z niewinnością, dzieciństwem.
One same są jak te dźwięki zabawek. Są dziećmi w tym sensie co robot R2D2 z „Gwiezdnych wojen”, ten piszczący odkurzacz. I grają i na odkurzaczu, i na robocie kuchennym. Dwie wróżki z kruchymi pozytywkami, nawet jeśli – jak na ostatniej płycie – robią szkielet piosenki z bitu, to to i tak pozostaje delikatne.
Dwie dziewczyny z dorysowanym hiszpańskim wąsikiem, brodą, w pstrokatych ciuchach. Połączenie szczerości i odwagi z nieśmiałością. Delikatność jest ich emblematem, miękki śpiew nie śpiew, raczej nucenie. Większość muzyków zaczynała podobnie: po nocach cicho śpiewali w swoich pokojach, by nie przeszkadzać współlokatorom. CocoRosie jakby wciąż są tam.
Jedna z nich gada z dziecięcą manierą, jakby przedrzeźniając się z Björk. Robi taki hip-hop pod kołdrą, jakby zmyślała straszne historie, gdzieś na koloniach. Druga chętnie śpiewa operowym głosem, jak w przypadku artystki z serialu „Alternatywy 4” słychać to w najmniej spodziewanych momentach. Pierwsza to młodsza Bianca, czyli Coco, druga to starsza Sierra, czyli Rosie. Na nazwisko Casady. Bianca jest w tematach queerowych, Sierra nie, obie często odwołują się do duchów, wróżek, postaci nie ze świata – i same też starają się zgubić tożsamość płciową, wymieszać ją, być czymś „obok”.
CocoRosie dla wielu są ciężkie do strawienia, irytujące, dla jeszcze większej rzeszy – warte uwagi, a nawet zaufania. Z „dziwności” uczyniły swój znak rozpoznawczy. Jedni cenią w nich przekorę, uparte mieszanie pozornie niepasujących do siebie elementów (drum’n’bassu z dziecięcymi rymowankami, rapu z operą). Inni tylko patrzą, kiedy CocoRosie popadną w rutynę albo przesadę. One przyciągają uwagę.
U CocoRosie trup ściele się gęsto, one gustują w czasem przerażających, czasem kojących historyjkach. W bajkach, ściśle biorąc. Dwie nagie, blade dziewczyny w ciemności. Naturalność i groźna bliskość. Zaraz dwie ubrane w czarne suknie, zapięte pod szyję dziewczyny, pochmurny biały dzień. Aktorstwo i groźny dystans. I tak na zmianę, a do tego kot, puszczyk, mężczyzna, szubienica i śmierć („Gallows”).
Pałacyk, wypchane głowy zwierząt, dwie staruszki i senność, ostrożnie śpiewająca Bianca. Smutne wspomnienie dzieciństwa. A później refren – otwarcie drzwi, zasuszona łąka na środku pokoju, poranne, przekurzone światło i dwie dziewczynki z ojcem w indiańskim pióropuszu, płynące łodzią po jeziorze. Sierra raźnie śpiewająca dobre wspomnienie („Lemonade”).
I jeszcze powołują się na Chopina. Oczywiście nie serio. Albo serio, to nie jest takie ważne.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej” 28/7/2012, przed wrocławskim koncertem CocoRosie. Całość tutaj.