Ich muzyka wciąż nie podbiła świata w takim stopniu, na jaki zasługuje. Ale nie ma wątpliwości, że Algiers to jeden z najbardziej elektryzujących zespołów, jakie objawiły się w tej dekadzie.
Pisząc o zespole Algiers, czuję się trochę jak radiowy prezenter z zamierzchłych czasów. W latach 80. redaktorzy „Trójki”, w odróżnieniu od większości słuchaczy mający dostęp do zagranicznych płyt, chętnie promowali swoich ulubionych zagranicznych artystów. Ich wybór niekoniecznie pokrywał się z tym, co akurat na Zachodzie było najbardziej aktualne czy najwyżej cenione.
Dwa lata temu w plebiscycie dziennikarzy na Płytę Roku „Wyborczej” zwyciężył debiutancki album amerykańskiego tria Algiers. Ich muzyka – mieszanka bluesa, gotyckiego mroku, soulu, gospel czy nawet industrialu – na razie nie podbiła świata w takim stopniu, na jaki zasługuje, chociaż zespół ewidentnie rośnie. Ukazaniu się albumu „The Underside Of Power” (premiera w ostatni dzień szkoły) towarzyszy znacznie większy rozgłos niż debiutowi, sypią się pochwały recenzentów.
Amerykański serwis AV Club daje najwyższą ocenę A i pisze: „To płyta, jakiej rok 2017 potrzebuje”. Brytyjski magazyn „Clash” (9/10): „To jeden z albumów roku, a Algiers – jeden z zespołów dekady”. Drowned in Sound (9/10) podkreśla dość niezwykły w przypadku tak poważnej i ciężko brzmiącej płyty aspekt: „The Underside Of Power” porywa do tańca, z kolei „Fact” zachwala album jako „muzykę soul na koniec świata”.
W nagraniu płyty, jeszcze głośniejszej niż pierwsza, wzięli udział producent Adrian Utley z triphopowego Portishead i Randall Dunn związany z bezkompromisowym, obłąkańczo głośnym Sunn o))). Najbardziej różnorodne gatunki muzyczne, od techno, przez ambient, po gitarowego bluesa, Algiers splata w niepowtarzalny amalgamat. Dziwna rzecz, inspiracji czy gatunków jest więcej niż na pierwszej płycie, ale są ciaśniej zlepione. Pomaga w tym nowy członek zespołu, dawny perkusista Bloc Party, Anglik Matt Tong.
2017 to idealny czas dla muzyki, a zwłaszcza tekstów Algiers. Gdy dwa lata temu zespół wydał płytę i był objawieniem katowickiego Off Festivalu, mało kto był gotów się założyć, że Donald Trump zostanie prezydentem USA. Na albumie „Algiers” lider zespołu Franklin James Fisher śpiewał o rasizmie, o tradycji niewolnictwa wciąż obecnej w rzeczywistości w USA, gdy tylko poskrobać jej powierzchnię. W pełen desperacji sposób, poetyckimi słowami wydartymi z trzewi, Algiers buntował się przed tym, jak działa amerykańskie społeczeństwo.
Czy chlubiący się ignorancją prezydent USA zdaje sobie sprawę, że tytułowa bohaterka „Mme Rieux” wzięła się z „Dżumy” Camusa? Czy rozumie biblijny tekst „Cry Of The Martyrs”? Pewnie słyszał o „Cleveland”, ale chyba ma gdzieś to, że właśnie tam w 2014 r. policja zabiła Tamira Rice’a, czarnoskórego 12-latka.
Fisher kładzie akcent na wyciąganie nauki z historii, miesza rewolucyjne hasła z tematami religijnymi – przemawiają przez niego Bóg, Marks i egzystencjaliści – pisze błyskotliwe teksty. A jednak on sam mówi: „Śmieszy mnie to, gdy ludzie desperacko poszukujący jasnych stron prezydentury Trumpa mówią: no, może wreszcie punk rock będzie znów dobry albo sztuka zyska większe znaczenie”.
Fisher swoją walkę toczy po godzinach. W jednym z wywiadów opowiadał, że gdy zespół nie gra koncertów, pracuje jako szatniarz w klubie na Lower East Side. To też daje mu do myślenia: „Biały didżej puszcza tam białym bywalcom złą czarną muzykę (w rodzaju Drake’a) produkowaną przez białych w ich korporacjach. To destrukcyjne dla tożsamości czarnych”.
Krytycy w kontekście Algiers przywołują wykonawców od Sasa do Lasa: punkowe, inspirowane ska, reggae i soulem The Clash, postpunkowy Public Image Limited czy Suicide, minimalistyczny projekt Alana Vegi z lat 70. Padają nazwiska mistrza ścieżek dźwiękowych do horrorów Johna Carpentera, autora mrocznych ballad Nicka Cave’a, soulowego klasyka Marvina Gaye’a i prominenta ambientu Williama Basinskiego. Ja słyszę pokrewieństwo z kapitalnym edynburskim trio Young Fathers. Podobne natężenie hałasu, przez które przebija się na przemian rap i gospelowy śpiew, podobnie desperacka, ale też bujająca muzyka.
Składników „The Underside of Power” jest mnóstwo. Fundamentem jest jednak wściekłość, nerwowość muzyki i zawarta w słowach skarga obecna w amerykańskiej czarnej muzyce od czasów niewolnictwa. Algiers gra marsze XXI wieku, wzywające do buntu przeciw rządzącym nami przebrzydłym bogaczom, rasistom, bigotom. Z jednej strony słuchamy nazwisk czarnych zabitych w ostatnich latach przez amerykańską policję. Z drugiej dostajemy inspirację sprzed pół wieku – cytaty z zamordowanego aktywisty Czarnych Panter.
Czy to fortepianowa ballada „Mme Rieux”, zaśpiewane z chórem gospel „Cleveland” (z kapitalnym rytmem perkusji) czy chaotyczne punkowe „Animals”, pod każdy utwór jest podłożona bomba. Najlepsza jest świetnie napisana tytułowa piosenka z potężnym soulowym refrenem. A co znaczy „The Underside Of Power”? Zdaniem Fishera nic nie wiemy o prawdziwej władzy, dopóki nie staniemy po niewłaściwej, tej podporządkowanej, stronie takiego układu. Większość ludzi zna doskonale to uczucie bezsilności.
– Trzeba robić swoje, nawet jeśli do zmiany nie dojdzie natychmiast ani nawet za naszego życia – tłumaczy Fisher sens piosenki i całej płyty. – Mówię do innych czarnych. Ironia polega na tym, że inni czarni nie słuchają naszej muzyki. Może nie jestem największym optymistą, jeśli chodzi o zmianę społeczną, ale umiem odróżnić dobro od zła. A to oznacza moralny obowiązek działania na rzecz zmiany.
Śpiew Fishera sprawia, że do głowy przychodzą trzej biblijni młodzieńcy, który nie chcieli się pokłonić złotemu posągowi. Wrzuceni przez króla Nabuchodonozora do pieca rozgrzanego „siedem razy bardziej niż było trzeba”, chodzili wśród płomieni, śpiewając pieśni.
Donald Trump i inni możni tego świata powinni zdać sobie sprawę z tego, że za mocno rozpalają piec.
Tekst ukazał się 1/7/17 w „Gazecie Wyborczej” .